Po bestsellerowych „Chłopkach” Joanny Kuciel-Frydryszak w tej samej serii wydawniczej ukazuje się książka o ziemiankach. To opowieść o emancypacji poprzez edukację. Rozwiewa romantyczne mity, każe nam zrewidować rodzinne historie i uczy empatii dla matek, babek i prababek. Rozmawiamy z Martą Strzelecką, autorką książki „Ziemianki. Co panie z dworu łączyło z chłopkami”.
Wbrew temu, co wiemy z filmów i literatury, ziemianki nie zawsze opływały w zbytki. Ich codzienność bywała wypełniona żmudnymi obowiązkami, a wszelkie życiowe decyzje podporządkowane były mężczyznom. Nawet zamożne, obyte w świecie i władające językami obcymi nie mogły samodzielnie dysponować majątkiem, sprawować opieki prawnej nad dziećmi, zabierać głosu w sądzie bez męskiego pełnomocnika czy głosować w wyborach (do 1918 r.). Edukacja była jedną z nielicznych dróg ku niezależności.
Marta Strzelecka w debiutanckiej książce „Ziemianki. Co panie z dworu łączyło z chłopkami” bada fenomen szkoły ziemiańskiej – szczególnej instytucji, w której panie z dworu kształciły kolejne pokolenia młodych kobiet ze wsi.
Jakie ścieżki edukacji miała przed sobą młoda kobieta na początku XX wieku w Polsce?
Pewniejszym sposobem na ułożenie życia córce było, zdaniem rodziców dziewcząt, wydanie jej za mąż niż wysłanie do szkoły. W środowisku chłopskim na przeszkodzie stał brak możliwości finansowych – wyjazd córki z domu oznaczałby po prostu utratę rąk do pracy w gospodarstwie. W środowisku ziemiańskim kobiety pełniły funkcje tych, które są blisko rodziny i domu, nawet jeśli nie oznaczało to ich fizycznej pracy.
Zatem w ziemiańskich domach przed 1918 rokiem popularne były lekcje domowe – języków, gry na fortepianie, czasem podstaw nauk humanistycznych. W bogatszych rodzinach sposobem na zdobywanie wykształcenia były częste wyjazdy zagraniczne, połączone z nauką języków obcych.
Nie mówisz nic o uniwersytetach.
Aż do początku XX wieku studia uniwersyteckie były dostępne tylko dla mężczyzn. Na Uniwersytecie Jagiellońskim pierwsze kobiety zaczęły studiować w końcu XIX wieku, ale jako wolne słuchaczki. Dużą zmianą było utworzenie przez Jadwigę Szczawińską-Dawidową w 1883 roku Uniwersytetu Latającego, czyli tajnych lekcji dla kobiet. Na początku XX wieku przekształcony został w Wyższe Kursy dla Kobiet.
Pewnie właśnie z powodu tak małych możliwości kształcenia się drogą do wejścia na ścieżkę edukacji stały się dla kobiet kursy gospodarcze. Mężczyźni nie traktowali ich poważnie, dzięki czemu kobiety mogły krok po kroku rozwijać dla siebie ten rodzaj edukacji. Jedną z pierwszych znaczących szkół gospodarczych dla zamożniejszych chłopek były tak zwane kursy tkackie w Mirosławicach. Każdy z kursów trwał 11 miesięcy i poza lekcjami związanymi z pracą w tkalni dziewczęta uczono elementów fizyki, chemii, historii literatury, śpiewu, tańca.
Zawód nauczycielki czy instruktorki takich kursów albo szkół był uznawany za zajęcie naturalne dla kobiety, bo wpisywał się w wyobrażenie o roli opiekunki, piastunki, kogoś, kto wspiera słabszych.
Fenomenem szkół prowadzonych przez ziemianki zajmujesz się w wydanej właśnie książce.
Koła ziemianek zakładały szkoły dla chłopek według specjalnie opracowanego projektu. Panie z dworów mawiały protekcjonalnie, że prowadzone przez nie zajęcia mają „cywilizować”. To określenie dotyczyło popularnych w programach pierwszych szkół lekcji higieny, zajmowania się noworodkami, utrzymywania porządku w domu, prowadzenia małego gospodarstwa. Celem było też zacieśnienie więzi pomiędzy klasą wyższą i niższą. Tego oczywiście nie dało się zrealizować przy pomocy kursów gospodarczych.
Kobiety korzystały z takiej możliwości kształcenia, jaka była dla nich dostępna. Jeśli ktoś z rodziny chciał wysłać je do szkoły ziemianek albo na kurs, dzięki któremu zostaną nauczycielkami, brały z tej sytuacji to, co najlepsze.
Ziemiankami zajmującymi się realizacją projektów edukacyjnych na początku XX wieku kierowała chęć odróżnienia się od ich matek czy babek, które wprawdzie uznawały się za patriotki, ale mało robiły dla innych. Nowe szkoły miały dać możliwość paniom z dworów, by nauczać, nie wywyższając się. Założona przez Cecylię Plater-Zyberk szkoła w Chyliczkach pod Warszawą miała uczyć między innymi obowiązku pracy społecznej.
Uczennice dowiadywały się, jak oporządzać zwierzęta gospodarskie, gotować, wekować, szyć. Ale piszesz też, że chodziło nie tyle o konkretną umiejętność, ile o kształtowanie charakteru przez żmudną i powtarzalną pracę.
Celem uczenia haftu, samodzielnego robienia różnego rodzaju bibelotów, potem opisywanych jako nikomu niepotrzebne rzeczy, było dbanie o to, żeby nie można było powiedzieć, że kobieta jest bezczynna. Wprawdzie nie inwestowało się w jej wykształcenie, ale dbano o to, by wciąż była czymś zajęta. Robótki ręczne – jak mówiły mi panie urodzone kilka lat przed II wojną światową – miały uczyć cierpliwości, pokory, wytrwałości, doprowadzania zadań do końca. Swoją drogą, wydaje się to niepotrzebne w sytuacji, kiedy ogranicza się kobiecie perspektywy związane z budowaniem drogi zawodowej, wybieraniem sposobu życia.
Nowoczesne podejście do trenowania talentów manualnych miała Maria Kleniewska, jedna z najważniejszych działaczek Zjednoczonego Koła Ziemianek. Dużo podróżowała i przywoziła z podróży fascynację różnego rodzaju trendami. Jednym z nich był slöjd, czyli system uczenia robót ręcznych, wprowadzony w XIX wieku do szkół w Finlandii, potem w Szwecji. Podczas tych zajęć wytwarzano zwykle drewniane albo wiklinowe przedmioty użytkowe o prostych formach. Miały być wykonane tak, by przetrwały lata. Chodziło zatem o porządnie, skrupulatnie wykonane rzemiosło. Taka praca rzeczywiście mogła uczyć podejścia serio do wykonywania zadań i poczucia sensu działania.
Wydaje się, że uczennice kształciły się na idealne przyszłe żony, matki i piastunki ogniska domowego. Jednak proboszcz z Kruszynka widział tę edukację inaczej. Jedną ze szkół nazwał „oazą buntu”.
Program nauczania w Kruszynku zbliżony był do zestawu zajęć na innych tego rodzaju kursach, ale zamiast religii uczono tam etyki. Był początek XX wieku, szkoła powstała w 1904 roku. Kiedy dyrektorka nie zgodziła się na żądania miejscowego proboszcza, by zwiększyć w szkole liczbę modlitw, w większym stopniu stosować się do postów, nie czytać gazet, które mogą nastawiać negatywnie do duchowieństwa albo ziemiaństwa – ksiądz zapowiedział zaprzestanie wsparcia finansowego dla placówki.
Protestujących rodziców uczennic, dyrektorkę, młode kobiety, które się tam uczyły, wsparł Związek Równouprawnienia Kobiet Polskich. Opublikował w czasopismach apele o wsparcie dla kursów, pojawili się darczyńcy. Miejsce, które proboszcz nazwał „oazą buntu”, przetrwało.
Czy praktyczna wiedza, umiejętność poruszania się po gospodarstwie domowym przyczyniała się do emancypacji?
Umiejętności, które można było wynieść ze szkół gospodarczych, nazywano „wiedzą fachową”, co zwraca uwagę na emancypacyjne znaczenie tamtych programów nauczania. Kobieta mogła zdobyć fach. Jeśli wracała po kursie do małego gospodarstwa rolnego, była przez ojca czy brata w większym stopniu niż wcześniej traktowana jako partnerka. Mogła, jak pisano, „podnieść dochodowość”, więc ją szanowano.
Po I wojnie światowej wiele kobiet żyło samotnie. Wykształcenie zawodowe w znaczący sposób wpływało na to, że mogły żyć niezależnie, utrzymywać się. W ten sposób wychodziły z dawnego porządku społecznego.
Jak zadziałał eksperyment? Co wiemy o dalszych losach uczennic szkół ziemianek?
Absolwentki wykorzystywały wiedzę zdobytą w szkołach gospodarczych na różne sposoby. Niektóre z nich same zaczynały prowadzić lekcje czy pogadanki związane z prowadzeniem gospodarstwa. Rozmawiałam z potomkami absolwentek szkoły w Nałęczowie. Wspominali, że były to kobiety przedsiębiorcze, zakładały małe firmy, często związane z szyciem. Jedna wyjechała do Brazylii, potem do Stanów, na emigracji prowadziła z mężem małe przedsiębiorstwo, ale też – samodzielnie – kursy rękodzieła.
Szkoły ziemianek nie zbliżyły do siebie klas społecznych w takim stopniu, w jakim zapisywali w swoich projektach panowie dziedzice. Wdzięczność włościan wobec klasy wyższej nie stała się oczywiście powszechna. A po II wojnie światowej i reformie rolnej projekt zbliżenia klas przestał mieć sens, nie było już ziemiaństwa. Ponieważ zaczął się zmieniać system nauczania, ale też funkcjonowania gospodarstw w Polsce, program szkół – tych, które nie przestały istnieć, tak jak szkoła w Chyliczkach – też się zmienił. Zmieniły się ich nazwy, niektóre zamieniły się w licea lub technika.
Jak czytelnicy reagują na twoją książkę?
Chcą opowiadać swoje historie. Na targach książki w Krakowie, kiedy ktoś podchodził, żebym podpisała egzemplarz, często chwilę po przedstawieniu się mówił na przykład: „Pochodzę ze szlachty zagrodowej”. Albo: „Pradziadek pracował we dworze”.
Wydaje mi się, że duży wpływ na tego rodzaju otwartość mają „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak. Po ich premierze sprawa, o której raczej się milczało albo mówiło mało, czyli nasze pochodzenie, stała się ważnym tematem rozmów, również prywatnych, nie tylko podczas spotkań literackich. Być może te rozmowy będą miały ciąg dalszy.
Pozytywnie zaskakuje mnie, że lektura „Ziemianek” wywołuje opowieści o rodzinach. I nie chodzi w nich o to, że pradziadkowie byli właścicielami ziemskimi. Bo ziemiaństwo w międzywojniu, zgodnie z tym, co podaje Polskie Towarzystwo Ziemiańskie, stanowiło niecały jeden procent naszego społeczeństwa.
Całkiem niedawno słyszeliśmy często, że ktoś znajomy ma szlacheckie korzenie, można było mieć wrażenie, że wszyscy dookoła szukają przodków z herbami. Teraz zaczynamy rozmawiać o zależnościach między klasami, o tym, jak wielki wpływ historia czy polityka miały na to, jak żyliśmy dawniej, i mają na to, jak żyjemy dziś na co dzień, na nasze relacje rodzinne, możliwości, poczucie sprawczości, godności. Wreszcie na to, jak siebie nawzajem traktujemy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.