Ralph Kaminski zaprasza na „Bal u Rafała”. Jego melodie porywają do tańca, teksty opowiadają o samotności. Rafał Kamiński nie tylko śpiewa. Wymyśla teledyski, scenografię, kostiumy. „Będę bawił się najlepiej. Tańczył, płakał, śpiewał, żył. Będzie trwał u Rafała bal” – śpiewa Ralph Kaminski w tytułowej piosence z płyty „Bal u Rafała”.
Gdyby Rafał naprawdę zaprosił mnie na wymarzony bal, wszystko byłoby dopięte na ostatni guzik – kaligrafia na komplementkach, kształt kieliszków do szampana, kolory świateł. Doprosiłby też pewnie kilku swoich idoli – Harry’ego Stylesa, Amy Winehouse, Serge’a Gainsbourga, Davida Bowiego, Jana Brzechwę, bo uwielbia „Akademię Pana Kleksa”, Korę. Tą ostatnią już nawet przez chwilę był. Nagrodzona dwoma Fryderykami płyta „Kora” z 2021 roku to interpretacja przebojów Maanamu. Jednak Ralph nie znosi porównań.
– Jeśli słyszę, że jestem polskim Harrym Stylesem, to muszę zrobić wszystko, żeby nim nie być. Walczę o własny język. Odkąd tworzę muzykę, nigdy nie robię tego, co jest akurat w trendzie. Gdy wydawałem pierwszą płytę, nikt nie śpiewał ballad, gdy nagrałem Korę, piosenka poetycka wydawała się démodé. Chcę, żeby moja muzyka była ponadczasowa. Tworzę dla siebie, a nie po to, żeby wszyscy mnie kochali. Utrzymywanie się na szczycie przez cały czas, bicie kolejnych rekordów jest niemożliwe. Staram się po prostu jak najlepiej wykonywać swoją pracę – mówi.
Ralph siedzi na krześle lekko odchylony. Wpuszcza mnie do swojego świata, ale na swoich zasadach. Nie mówi ani słowa więcej, niż chce powiedzieć. Wypowiedzi kwituje często frazą: „i tyle”. Od premiery „Balu u Rafała” zdążyłam już przyzwyczaić się do fryzury Ralpha – „hełmu à la Brian Jones” – i garniturów w klimacie lat 70., więc dziwię się, widząc go w trenczu Burberry, jasnych dżinsach i popielatym swetrze, trochę jak z „Czterdziestolatka”. Do tego zestawu dobrał ulubioną torebkę Gucci. Ralph chętnie igra z płynnością płciową, queeruje, prowokuje. Na Halloween przebrał się za „Narodziny Wenóz” z platynowymi włosami, muszelką umieszczoną w strategicznym miejscu i doczepionym biustem.
„Bal u Rafała” to przecież bal maskowy. On sam na scenie nigdy nie występuje bez odpowiedniego anturażu. Hełm i garnitur to więcej niż kostium. Więcej nawet niż wizerunek. To estetyczny projekt tożsamości. Ralph jest jednym z tych artystów, o których mówi się eufemistycznie „perfekcjonista”, żeby nie nazwać rzeczy po imieniu – on musi mieć wszystko pod kontrolą. Nawet reklama McDonald’s, w której zgodził się wystąpić, wygląda jak jego teledysk. – Gdy reżyser nie przykłada się do wyboru statystów, powstaje dysonans. Okazuje się, że w filmie, którego akcja toczy się w XVIII wieku, u kogoś na nadgarstku widać zegarek. Szczegóły są kluczowe. Jako artysta jestem od tego, żeby widzieć to, co dostrzegają nieliczni. Każdy mój projekt jest o jakiejś osobie, jakiejś wersji mnie. Staję się postacią z bajki, z kreskówki. Wszystko po to, żeby słuchacz wiedział, jakiego mnie przypisać do danego etapu twórczości. Wizerunek, który tworzę, musi więc mieć jeden charakterystyczny element. Jakby dziecko miało namalować mnie w schematyczny sposób. Przy pierwszej płycie to była fryzura na garnek, okrągłe okulary, przy drugiej – długowłosa, glamrockowa blondynka, przy Korze – minimalizm lat 90., elegancja, czarne włosy – opowiada.
Cały tekst znajdziecie w grudniowym wydaniu „Vogue Polska” z dwiema okładkami do wyboru. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.