Gdybym kilka lat temu wyobraziła sobie to, co dziś przeżywamy, byłabym pewna, że trafimy do szpitala psychiatrycznego. Albo wszyscy wyjedziemy z Ukrainy, a potem odetniemy się od informacji o wojnie. Ale tak się nie dzieje. Adaptujemy się do ekstremalnych warunków – mówi Haśka Szyjan. Ukraińska pisarka zdobyła w 2019 roku Nagrodę Literacką Unii Europejskiej za książkę „Za plecami”. Powieść właśnie ukazała się w Polsce.
Dzielisz czas między Brukselę a Ukrainę?
Przez kilka lat mieszkałam z moim mężem Francuzem i dziesięcioletnią córką w Brukseli. Wyjechaliśmy przed wybuchem wojny. Chcieliśmy po prostu uciec na chwilę od ukraińskiej rzeczywistości. Eksperyment powiódł się połowicznie. Odkąd trwa pełnoskalowa inwazja, myślami jesteśmy w Ukrainie. Stanęliśmy przed decyzją, czy asymilować się tutaj, czy wracać. Wkrótce przeprowadzamy się na stałe do Lwowa. Mój mąż pragnął tego nawet bardziej niż ja. Do domu chce wracać córka. We Lwowie mamy rodzinę i mieszkanie. Teraz, dokonując codziennych wyborów, będziemy musieli brać pod uwagę szereg czynników, na przykład szkoła dla córki musi mieć blisko schron.
Jak mieszkając w Brukseli, zachowałaś kontakt z ojczystym językiem?
Po ukraińsku rozmawiam z córką, dużo czytam, mamy też sporo znajomych. Nigdy nie wiązałam mieszkania za granicą z ryzykiem utraty kontaktu z językiem. Nie potrzebuję też wyjść na ulicę, gdzie mówi się po ukraińsku, by pisać o Ukrainie. Nie piszę w oparciu o bieżące doświadczenia, wcześniej muszę nabrać dystansu.
Jako pisarka czujesz odpowiedzialność, żeby zbierać historie wojenne?
Zależy mi, żeby w powieści uchwycić ducha czasów, epoki, panujących emocji, ale nie chciałabym rozmawiać z ofiarami rosyjskiej inwazji na potrzeby książki. Opowiadanie może być przepracowywaniem, ale może być też ponownym przeżywaniem traumy. Nie potrafiłabym tego udźwignąć.
Nigdy nie napisałabym książki opartej na faktach ani nawet nie stworzyłabym postaci inspirowanej konkretną osobą, bo czułabym, że coś komuś zabieram. Cudza historia nie należy do mnie.
Poza tym nie chcę pisać o wojnie.
Bohaterowie twojej książki piją kawę z przelewu i aperol spritza, tatuują się, chodzą na rave’y. Jak w Warszawie, Berlinie i Nowym Jorku.
Też do niedawna byłam zorientowana na Zachód. Co prawda zdarzało mi się słuchać rosyjskiej muzyki, trochę czytałam po rosyjsku, ale nigdy nie interesowały mnie postsowieckie klimaty. Zawsze ciągnęło mnie do Hiszpanii, Włoch. Chciałam spędzać wakacje w Barcelonie, a nie na Bałkanach. Nie myślałam o sobie jako o patriotce. Nie zastanawiałam się zbyt wiele nad ukraińską tożsamością.
To zmieniło się po 24 lutego 2022 roku?
Tak, choć wciąż próbuję znaleźć własną definicję patriotyzmu. Dla mnie patriotą jest osoba, która została w Ukrainie, by prowadzić biznes. Albo nauczyciel, który wciąż pracuje w szkole.
Staram się podchodzić do symboli narodowych krytycznie, choć oczywiście, z powodu wojny, budzą we mnie o wiele większe emocje niż wcześniej. Kiedyś nie poruszały mnie ludowe pieśni ukraińskie, teraz mnie wzruszają. Wciąż drażni mnie jednak patriotyczny kicz – nadużywanie symboli czy flagi. Powstaje sporo rzeczy – tekstów, sztuk, które spełniają inną rolę niż wcześniej. Mają służyć wysiłkowi wojennemu. Ich wartość ocenia się inaczej niż przed wojną.
Piszesz o zachłyśnięciu się konsumpcjonizmem, możliwościami, potrzebie posiadania. Jaki światopogląd jest ci bliższy – liberalny czy lewicowy?
Lewicowa nie jestem, za dużo we mnie elitaryzmu. Nie ukrywam tego, że chciałam i chcę należeć do grona elity intelektualnej reprezentującej pewien poziom. To, że należę do wyższej klasy średniej, klasy kreatywnej, jest kluczowym element mojej tożsamości. Tu mi wygodnie. Dzięki temu czuję, że jestem cool.
Jest we mnie prosta radość z tego, że możemy, a właściwie mogliśmy przed wojną mieć nasze ładne mieszkania, spontaniczne imprezy i lekkość bytu. Ale przecież nie należę do klasy próżniaczej – pracuję i interesują mnie sprawy społeczne. Rozumiem zobowiązania elity wobec reszty społeczeństwa.
Takie osoby jak ty będą Ukrainie po wojnie potrzebne?
Tak sądzę. Zwłaszcza że elity dopiero zaczęły się znów kształtować. Wcześniej były eliminowane. Nie mieliśmy szlachty tak jak wy czy tak dobrze rozwiniętego mieszczaństwa. A bez tego równowaga społeczna jest niemożliwa do osiągnięcia.
Niechęć do egalitaryzmu to prawdopodobnie pokłosie sowieckich czasów. ZSRR przecież rozumiał równość zupełnie fałszywie – jako pretekst do eliminowania elit. Nie mogły pełnić ważnej roli społecznej, a bez silnych elit nie ma silnego państwa.
W tekstach urodzonego w 1960 roku tekstach Jurija Andruchowycza można wyczytać nostalgię za burżuazją Galicji i Zachodniej Ukrainy, mocno u nas mitologizowaną. W latach 90. i 2000. żyliśmy takim życiem.
Marzenia twoich rodziców różniły się od twoich?
Nie, ale dzieli nas zaledwie 20 lat – rodzice byli młodzi, gdy mnie urodzili. Sami też byli dziećmi młodych rodziców. Gdy byłam mała, wydawało mi się, że taki jest schemat: gdy masz siedem lat, idziesz do szkoły, gdy masz 18, kończysz, a potem rodzisz dziecko. Jednak ja zostałam matką dopiero w wieku 33 lat.
Nie obawiałaś się o swoją literacką karierę?
Zorganizowałam sobie pracę tak, żeby zrobić sobie czas i na ciążę, i potem na czas z dzieckiem. Nie czułam presji powrotu.
W Ukrainie jest tak jak w Polsce – urlop macierzyński trwa rok, można też ten czas wydłużyć. Wciąż często się zdarza, że gdy pojawiają się dzieci, mężczyzna zostaje jedynym żywicielem rodziny. Podziwiam kobiety ze Stanów czy z Francji, które po kilku miesiącach muszą wrócić do pracy.
Poślubiłaś Francuza, bo Ukraińcy wydawali ci się bardziej osadzeni w patriarchacie?
To raczej wynikło z fascynacji Zachodem, o której rozmawiałyśmy. Uwielbiałam couchsurfing. Przed trzydziestką poznałam w podróżach mnóstwo ciekawych ludzi. Szukanie partnera spoza Ukrainy było więc dosyć oczywiste. Ale mój mąż na pewno nie jest typowym obcokrajowcem. Pracował jako dziennikarz na Majdanie. Jest w sprawy Ukrainy chyba bardziej zaangażowany niż ja. Może nawet kocha ją bardziej niż ja. Jako że to moja ojczyzna, czuję, że mam prawo ją krytykować. On zawsze wspierał.
Piszesz o dziewczynie żołnierza. W czasach wojny niezwykle trudno nie budować wojskowym pomnika ze spiżu.
Tak, ale piszę o ludziach, a nie o bohaterach. Bo też nie trzeba być żołnierzem, żeby być bohaterem. Równie dobrze można być aktywistą, matką, siostrą, bratem. Oczywiście teraz potrzebujemy żołnierzy herosów, żołnierzy bogów. Ale pamiętajmy, że bohaterski żołnierz nie musi być wcale dobrym mężem czy ojcem.
Twoje pisarstwo można zakwalifikować do literatury feministycznej. Czy w Ukrainie musiałaś tłumaczyć się z tego, że piszesz o ciele, doświadczeniu kobiecym, seksie?
Emancypacja zaczęła się u nas wcześniej. Dla mnie formacyjne były pełne witalności teksty Oksany Zabużko i Ireny Karpy z przełomu lat 90. i 2000. Ale mojego przebudzenia feministycznego nie zawdzięczam lekturom – wychowałam się w rodzinie, gdzie panowało równouprawnienie. Rodzice nie zmuszali mnie do małżeństwa, posiadania rodziny. Wręcz przeciwnie, radzili, żebym próbowała wszystkiego, różnych relacji.
Co ciekawe, sceny cielesne i seksualne z mojej książki – masturbacji i menstruacji – oburzyły młodsze osoby. Koleżanki mojej babci cieszyły się, że wreszcie można o tym otwarcie pisać, młodsze pytały, dlaczego Marta ma taką obsesję na punkcie seksu. Zarzucały mi mizoginię, spłaszczenie portretu kobiety. Twierdziły, że powinnam pisać o rzeczach „ładnych”, a nie obrzydliwych. A wydawałoby się, że po książkach Henry’ego Millera i filmach Bernarda Bertolucciego, moich klasyków, już nic nikogo nie zdziwi.
W okolicach czterdziestki zmieniło się twoje podejście do kobiecości?
Gdy kończyłam czterdzieści lat, trwała pandemia, a zaraz potem zaczęła się wojna. Nie myślałam o tym.
Kiedyś „kobieta po trzydziestce” równało się niemal końcu życia. Ja, opisując codzienne doświadczenia w mediach społecznościowych, zaczęłam używać hasztaga „kobieta po czterdziestce”, by oswoić się z tym wiekiem. To prowokacja, bo tak naprawdę zawsze czułam się młodsza, niż jestem. Na zebraniach w szkole mojej córki zastanawiam się, co ja tu robię, z tymi wszystkimi dorosłymi.
A czego uczysz córkę o kobiecości i feminizmie?
Pozwalam jej swobodnie się rozwijać, chociaż jestem raczej strachliwą matką, ale taką samą byłabym wobec syna. Mówię jej: „Nie ryzykuj”, a ona odpowiada: „Mamo, niezbyt to feministyczne podejście”. Jest niesamowicie dzielna. Ukraińska tożsamość jest dla niej kluczowa – w szkole wciąż tłumaczy dzieciakom, co się dzieje na wojnie, dlaczego Rosja jest zła, czyta poważne książki. Wydaje mi się, że to traumatyczne doświadczenie dla dziesięciolatki. Paradoksalnie życie we Lwowie może okazać się łatwiejsze. Nawet jeśli będzie musiała dwa razy dziennie schodzić do schronu.
Piszesz o dziewczynie, której chłopak walczy w Donbasie po 2014 roku. Czy jej los różni się od kobiet we współczesnej Ukrainie?
Tak, wtedy można było uniknąć wojska, jeśli się chciało. Bycie żołnierzem to był wybór, jak każdy inny wybór zawodu.
Dziś to o wiele bardziej skomplikowane. A też każda historia jest inna – wojna wpływa na każdą rodzinę. Są pary, w których oboje partnerzy są zaangażowani w obronę Ukrainy. Są mężczyźni, których partnerki nie chcą puścić na wojnę. Ale są też takie kobiety, które do pewnego stopnia dzięki wojnie mogą wreszcie uwolnić się od złego, przemocowego, toksycznego związku. Biorą dzieci i wyjeżdżają. Zdarzają się romanse, zdrady. Tego nie widać w mediach społecznościowych, gdzie prezentuje się raczej idealne żony, które wiernie opiekują się rannymi na wojnie mężami.
Pewnie za 10–15 lat powstanie wiele powieści o tym, jak wojna zmieniła ukraińskie rodziny.
Żyjemy w dramatycznych czasach, które katalizują wszystkie doświadczenia, także w związkach. To sprawia, że nie chcemy tracić czasu. Jeśli jesteśmy w jakiejś relacji nieszczęśliwi, czas ją zakończyć. A jeśli się zakochujemy, to na maksa. Szybko pojawiają się ciąże, dzieci. Wszystko jest wzmocnione.
Statystyki są nieubłagane – ok. 70 proc. Ukraińców straciło na wojnie kogoś, kogo uważało za bliskiego. Tego nie da się uniknąć – albo ty idziesz do armii, bo chcesz, albo powołują twojego męża, albo ktoś z twoich bliskich ginie.
Na spotkaniach autorskich spotykam wdowy po żołnierzach, którzy zginęli w Donbasie w 2014 roku. Ułożyły już sobie nowe życie, a dzieci – sieroty – dorosły. Może za chwilę same trafią do wojska. Czas tak szybko mija.
Zaczynamy też zapominać. Tego bólu, tej straty jest tyle, że tracimy rachubę. To, co było w 2014 roku, już się zatarło. Powoli zaciera się to, co wydarzyło się rok temu. Jest tylko tu i teraz.
Ta adaptacja, przyzwyczajenie, jest jednocześnie konieczne i niemożliwe?
Tak, wciąż obserwuję, jak szybko się adaptujemy do ekstremalnych okoliczności. Nie jestem wierząca. Mam trudną relację ze śmiercią. Wciąż trudno mi zaakceptować, że ludzie są śmiertelni. Gdy byłam dzieckiem, moi dziadkowie wciąż żyli, więc miałam wizję, że dożywa się sędziwego wieku, a potem umiera ze starości.
Nie mogę patrzeć na to, jak giną młodzi ludzie, którzy mogliby zbudować szczęśliwe życie. Gdybym wyobraziła sobie to kilka lat temu, to byłabym pewna, że trafimy do szpitala psychiatrycznego. Albo wszyscy wyjedziemy, a potem odetniemy się od informacji o wojnie. Ale tak się nie dzieje. To, jak działają nasze emocje, jest nieprzewidywalne.
Nad czym teraz pracujesz?
Zanim wybuchła wojna, zaczęłam pracę nad książką o ostatnich latach rozwoju Kijowa – o mieście, w którym ludzie chodzą na kinky imprezy, dokonuje się rewolucja seksualna, powstają świetne knajpy. Wszystko jest cool. A zarazem hipsterzy angażują się społecznie – zostają aktywistami, zakładają fundacje, działają na rzecz równości.
Chciałam napisać frywolną powieść o wielkomiejskim życiu. I wciąż chcę. Teraz jej wymowa się zmieni – uwieczniam rzeczywistość, która bezpowrotnie przeminęła. Piszę o raju utraconym.
* Haśka Szyjan, Za plecami, tłum. Michał Petryk, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.