Mój były partner, wciąż mąż, nie jest i nie będzie już kochankiem, ale wciąż pozostaje przyjacielem i najbliższą rodziną. Poczucie, że jest obok, daje mi życiową równowagę – mówi Magdalena. Opowiada nam o tym, jak zmieniała się ich relacja: od romantycznych randek przez założenie rodziny po mieszkanie osobno.
Ta historia wydaje się dość typowa – głębokie zakochanie na studiach, co zaprowadziło mnie przed ołtarz. Była biała suknia i wesele na 100 osób, a trzy lata później cichy rozwód. Okazało się, że mnie i męża dzieli ocean – różnice charakteru, wychowania, pomysły na to, czego właściwie chcemy od życia. Był też romansik, na jakim go przyłapałam, biorąc do ręki jego telefon, kiedy miałam wydzwonić własny, leżący dwa metry obok pod kanapą.
Tego SMS-a nie dało się odzobaczyć. Mój mąż zauroczył się w koleżance z pracy i kwieciście komplementował jej rozbierane fotki. W jednej sekundzie serce przebiło mi tysiąc sztyletów.
Pierwszy ślub, który nie wniósł nic
Rozstanie było równie gwałtowne, co zaręczyny, a formalne cięcie – rozwód z dobitnym orzeczeniem o jego winie – uwalniające. Bo choć rozczarowana tym, co w praktyce może oznaczać wspólne życie, czułam się młoda, silna i atrakcyjna. Byłam przekonana, że lekkomyślnie dałam się ponieść emocjom. Pomyliłam hormonalne odurzenie z prawdziwą miłością. Pomyślałam, że do gry wracam dojrzalsza, mądrzejsza, bardziej doświadczona. Nie czułam straty, tylko wyzwanie.
Wiedziałam, że moje notowania są wysokie – wciąż przed trzydziestką, wciąż bez dzieci, za to z dobrze rozwijającą się karierą na uczelni i dużym mieszkaniem w centrum miasta. Babcia w spadku podarowała mi niezależność, a trzy pokoje planowałam wypełnić kochającą się rodziną, najlepiej dwa plus dwa.
Miłość życia, ale nie na życie
Kandydaci pojawili się szybko, ale tak naprawdę liczył się tylko jeden – dziesięć lat starszy znajomy z uczelni. Intelektualista z krwi i kości, który swoją karierę rozwijał w imię rodzinnej tradycji wyznaczonej przez dziadka. Ceniony i rozpoznawalny w środowisku, był znany też z głośnych romansów. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się bezpieczną przystanią, ale domyślałam się, że dojrzał już do kolejnego etapu w życiu, w coraz dłuższych rozmowach i coraz częstszych, które prowadziliśmy niby od niechcenia, wybrzmiewała jego tęsknota za tym, żeby coś budować, zaangażować się. Nie mogłam go nie sprawdzić.
Zaczęłam oficjalnie spotykać się z Mateuszem po trzech miesiącach od rozwodu. Na pierwsze wspólne Boże Narodzenie przyprowadziłam go do rodzinnego domu, żeby przedstawić zdezorientowanym rodzicom.
Był przeciwieństwem poprzedniego partnera – niebieskooki blondyn, ekspresyjny i roześmiany, trochę tęższy, ale przez to sprawiający wrażenie jeszcze cieplejszego i kochającego życie. Lubiłam patrzeć na niego w towarzystwie, obserwować, jak błyskotliwie prowadzi rozmowę, imponowało mi jego międzynarodowe obycie i sieć kontaktów. Byłam dumna, że ja, szara myszka, która dopiero otworzyła przewód doktorski i po cichutku snuła ambitne plany, stoi przy jego boku, z każdym miesiącem wrasta w jego życie.
Miał starokawalerskie nawyki, ale udomawiałam go. Urządzałam wykwintne kolacje (które sama gotowałam), wymyślałam weekendowe wyjazdy tylko we dwoje. Zaczęłam go ubierać – dobierać krawaty, kupować porządne koszule. W końcu wprowadziłam Mateusza do mojego mieszkania i zaczęłam przebąkiwać o dziecku. Po roku urodziła się Jadwiga.
Rodzicielstwo, czyli nowe role
Z moim perfekcjonistycznym rysem i potrzebą ciągłej kontroli starałam się być najlepszą matką na świecie. Karmienie piersią przez półtora roku, zabawki wyłącznie edukacyjne i sensoryczne, ekologiczna żywność i kosmetyki, stały rytm spacerów.
On, jak to miał w zwyczaju, podchodził do wyzwania intelektualnie – czytał książki o rozwoju dzieci, teoretyzował o kierunkach wychowawczych. Tyle że z praktyką było znacznie trudniej. To ja zajmowałam się dzieckiem całymi dniami i wstawałam w nocy (wzięłam w końcu urlop macierzyński), zajmowałam się też domem (Mateusz to typ roztrzepanego kawalera, który przypala wodę na herbatę) czy finansami (owszem, sporo zarabiał, ale nie potrafił planować, wydawał emocjonalnie). Mimo swoich równościowych poglądów w domu okazał się na wskroś tradycyjny. A im bardziej potrzebowałam jego wsparcia – emocjonalnego czy organizacyjnego – tym bardziej uciekał w pracę.
Mój idol w domowych warunkach okazał się niedojrzałym emocjonalnie chłopcem. Kiedy proponowałam terapię par, obrażał się, ale zapewniał, że przecież kocha. Widząc moje rozczarowanie, bombardował mnie czułostkami. Wreszcie, dość niespodziewanie, oświadczył się. „Przejdziemy przez to jakoś”, myślałam wzruszona. I po raz drugi w życiu lekkomyślnie powiedziałam „tak”.
Kilka miesięcy później czekała nas największa z prób – pandemia.
Przez pięć miesięcy życie stadne w zamkniętej przestrzeni okazało się dla mnie męką. Zwłaszcza że to miał być czas mojego wielkiego powrotu do świata – Jadwiga zaadaptowana już w żłobku nagle wróciła do domu, gdzie oczekiwała zabaw i uwagi. Ja, świeżo po powrocie na uczelnię, zamiast angażowania się w nowe wyzwania, utknęłam przy stole kuchennym, pełniącym funkcję biurka. A on odciął się emocjonalnie, spanikowany, mówiąc, że jest w grupie ryzyka i grozi mu śmierć. Frustracja coraz mocniej wybijała się na pierwszy plan. Kłóciliśmy się już o wszystko, w końcu, w złości, padło zdanie: – Chyba powinieneś się wyprowadzić. Po sekundzie wystrzelił z ripostą: – Myślę o tym od kilku tygodni, pora powiedzieć to głośno. No i stało się.
Przed nowym rokiem akademickim znalazł mieszkanie dwie przecznice od domu. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy w dwie walizki i tak zaczęła się nasza separacja. Na początku symboliczna, bo wpadał do Jadwisi właściwie codziennie, czasami dwa razy dziennie, żeby coś podrzucić albo wziąć ją na spacer. Z czasem unormowaliśmy kontakt – na pół tygodnia zabierał ją do siebie, co drugi weekend wymyślał atrakcje na wspólne spędzanie czasu z córką, a kiedy była chora, nagle był w stanie zmienić harmonogram zajęć i po prostu z nią być.
Partnerski podział obowiązków cudownie reaktywował jego ojcostwo. Patrzyłam rozczulona, jak czesze córce włosy i dobiera spinki z motylkami. Niestety, na relację między nami było już za późno.
Lepiej będzie nam osobno
Po ciąży nie reaktywowało się nasze życie erotyczne. Byłam zbyt przytłoczona obowiązkami i dzieckiem, żeby pomyśleć o seksie, żeby pamiętać o tym, że mam ciało. Tak, zionęłam chłodem, ale to dlatego, że czułam się opuszczona w rodzicielstwie. Obraziłam się na męża za to, że nie troszczył się o mnie, jak kiedyś, że huśtawki nastrojów nazywał „babskimi humorami” i zamiast wspierać, wyśmiewał. Nie dzielił ze mną obowiązków w partnerski sposób, nie przejmował się moją karierą, a o swoją bardzo dbał.
Było już za późno, żebym uwierzyła w jego silne opiekuńcze ramię, nie byłam w stanie zabiegać o jego uwagę czy adorację. A co najgorsze, nie lubiłam przy nim nowej siebie. Patrzyłam w lustro i widziałam, jak staję się nadopiekuńczą kwoką, przepracowaną Matką Polką, znerwicowaną zosią samosią.
Owszem, kiedy wyprowadził się, tęskniłam, zdarzało mi się dzwonić do niego wieczorem, rozmawiać o tym, jak minął dzień, czy radzić się na temat spraw w pracy. Ceniłam go jako przyjaciela i osobę. Ale kiedy poczułam, że znów jestem sama ze sobą, że nie muszę opiekować się tym drugim dorosłym dzieckiem, odżyłam i zaczęłam przyglądać się innym mężczyznom.
Po kilku miesiącach Mateusz przeprowadził ze mną rozmowę, która miała mnie chyba przestraszyć, ale zadziałała odwrotnie, oczyściła atmosferę. Zapytał, czy jestem gotowa na to, żeby spotykał się z kimś innym. – Jestem – odparłam.
Nie byłam zazdrosna ani podejrzliwa. Dostałam za to zielone światło, żeby otworzyć się na innych mężczyzn. Tym razem nie miałam planów ani oczekiwań. Chciałam poczuć, że wciąż jestem istotą sensualną. Że nie zostałam zatrzaśnięta w szufladzie z etykietą „matka-robot kuchenny”. Tinder okazał się doskonałym narzędziem. Dawał mi wybór i dużą dyskrecję. I nie chodzi o to, że rzuciłam się w dziki, seksualny wir. Większość spotkań kończyła się na kawie czy drinku, nawiązałam jedną przyjaźń i może trzy ciekawe romanse. Eksplorowałam swoją seksualność. Poczułam się silna i sprawcza, może raz zakochałam się nierozważnie, ale najcenniejsze, co udało mi się odbudować, to poczucie wartości i podmiotowość. Otworzyłam się na eksperymenty i odpłynęłam daleko, daleko od nudnego waniliowego seksu, który znałam wcześniej.
Rozwód, czyli miejsce na nową rodzinę
Mateusz wciąż żył gdzieś obok, wciąż pozostawał moim przyjacielem, osobą pierwszego kontaktu, mężczyzną, z którym mam dziecko, z którym je świadomie wychowuję.
Widziałam go kiedyś w mieście z młodą dziewczyną, poczułam wtedy ukłucie zazdrości. Ale kiedy zadałam sobie pytanie, czy chciałabym z nim żyć na co dzień, odpowiedź była prosta – nie. Wystarczał mi w takich rolach, w jakich był przy mnie – przyjaciela, brata, partnera do wychowania dziecka.
To z nim i z Jadwigą spędzałam wigilię czy urodziny. Wciąż miałam z nim wspólny abonamet telefoniczny dla par, to jego wskazałam w testamencie jako głównego spadkobiercę. Ufałam mu, liczyłam na niego, trzymałam za niego kciuki. Był moją rodziną.
Aż nagle Mateusz przysłał mi długi i rzeczowy e-mail z tytułem: „Już chyba pora”. Napisał, że powinniśmy sformalizować nasze rozstanie, że załącza szkic pozwu rozwodowego. Że chodzi o formalność, symbol, ale bardzo dla niego ważny. Napisał, że „zawsze będę częścią jego życia”, ale nie jesteśmy w związku i ma potrzebę, żeby załatwić formalne sprawy. To był cios.
Nie sądzę, że w jego życiu właśnie pojawiła się kobieta na poważnie. Znam go na tyle, żeby w to wątpić. Obawiam się czegoś innego, znacznie bardziej przerażającego – on znów chciałby założyć rodzinę, ta więź, którą zbudował ze mną, już mu nie wystarczy. A to oznacza dla mnie prawdziwą utratę gruntu po nogami. Nagle zaczęłam bać się, że zostanę zupełnie sama.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.