To też historia jednej z najsmutniejszych dziewczyn na świecie, niepewnej siebie, przeraźliwie samotnej, wrażliwej jak membrana bębenka; trącisz paznokciem, a dźwięk poniesie się daleko. W książce „Janis. Życie i muzyka” Holly George-Warren, autorka wielu bestsellerów o muzykach i muzyce, zebrała setki opowieści o artystce. Nie ma tu zbędnego zdania.
Janis Joplin była geniuszką muzyki. Banał, ale jak ważny, gdy zestawimy go ze stratą, jaką przyniosła jej przedwczesna śmierć. „W uniesieniu, jakby śpiewała do siebie, a nie do tysięcy ludzi, Janis z zamkniętymi oczami łagodnie zaintonowała pierwsze wersy, przechodząc stopniowo od delikatnego altu, poprzez soulowe zająknienia, po chropawe wrzaski i skowyty w katarktycznym punkcie kulminacyjnym. Publiczność oniemiała. Intensywna reakcja tłumu popychała Janis dalej, dynamikę piosenki wzmocniły jej pauzy, a następnie pełne bólu wycie. Fani zerwali się z miejsc, ekstatycznie oklaskując jej wokalne akrobacje. (…) Burzliwy aplauz zagłuszył dośpiewywany przez nią delikatnie tytułowy wers”. Zresztą, jakichkolwiek słów by użyć, i tak nie ma szans, by opisać to, co robiła z głosem i jak bardzo porywała publiczność. Nikt przed nią i po niej nie śpiewał tak bluesa.
Urodziła się w mieście nafciarzy, teksańskim Port Arthur w styczniu 1943 roku. Jej rodzice, Dorothy i Seth Joplinowie, dopiero zaczynali mościć się w klasie średniej. Podobnie jak jej bardzo religijna matka, zaczynała śpiewać w kościelnym chórze. Potem już poleciało.
Śpiewała w teksańskich klubach, tancbudach Luizjany i w San Francisco, gdzie właśnie rodziła się kontrkultura, a przez miasto przewalały się tabuny dzieci kwiatów. Występowała na najważniejszych festiwalach epoki, od Monterey po Woodstock. Zachwycała w Nowym Jorku i w Europie.
Lubiła mówić o sobie, że chce być sławna i bogata. Bogactwo (w zestawieniu z dzisiejszymi megagwiazdami raczej mizerne) to nic, jako że wypełniła pierwsze marzenie z naddatkiem: została nieśmiertelna, mimo iż nie dożyła trzydziestki. Została, jak pragnęła, cesarzową bluesa.
Hola, hola. A może to opowieść o starciu nowego ze starym? O statecznych, amerykańskich mieszczanach z dziur takich jak Port Arthur, którzy nawet jeśli nie mieszczą się w purytańskich wzorcach i zasadach, przynajmniej milczą, by nie drażnić nikogo dookoła, żują swoje niedopasowanie w samotności, z pełną świadomością, że jeśli się wychylą, przegrają jeszcze bardziej. I o ich dzieciach, a te mają za nic wszelkie konwenanse, szlajają się po bankietach, noszą ekstrawaganckie ciuchy, śmieją się za głośno, piją za dużo, palą trawę, podróżują po LSD i słuchają muzyki, która dla pokolenia rodziców jest za „czarna”, za głośna, zbyt dziwna i w ogóle nie taka, jak trzeba. Że takie starcie może się źle skończyć, zwłaszcza dla młodych? Co tam! Chcemy się dobrze bawić, chcemy seksu, dragów i rock and rolla, więcej i więcej, niż możemy unieść.
Ale to też historia jednej z najsmutniejszych dziewczyn na świecie, niepewnej siebie, przeraźliwie samotnej, wrażliwej jak membrana bębenka; trącisz paznokciem, a dźwięk poniesie się daleko. Dziewczyny nauczonej przez ojca, w Port Arthur outsidera, że życie jest tylko „szwindlem sobotniej nocy” i po pozornej gratyfikacji zawsze przynosi rozczarowanie.
Janis jest pryszczata, nie ma urody klasycznej amerykańskiej lalki, uważa, że cierpi na nadwagę. Nie lubią jej w szkole, więc buntuje się, wdaje w bójki, przeklina, bo tylko tak niepozorna myszka może zwrócić na siebie uwagę. Śpiewanie koi, ale też rwie do bólu, więc Joplin ciągle musi słyszeć, że jest najlepszą wokalistką. „Na scenie kocham się z dwudziestoma pięcioma tysiącami ludzi, ale do domu wracam sama” – notuje.
I umarła sama, po przypadkowym przedawkowaniu heroiny w październiku 1970 roku, w hotelu Landmark w Hollywood, tuż przed wydaniem drugiego albumu studyjnego „Pearl”.
W książce „Janis. Życie i muzyka” nie ma zbędnego zdania, niepotrzebnego cytatu. Ma rację Jerzy Jarniewicz, gdy pisze na okładce, że tej książki nie czyta się, lecz jej się doświadcza. Amerykanka Holly George-Warren, autorka wielu bestsellerów o muzykach i muzyce, zebrała setki opowieści o Joplin, pochlebnych, pełnych zachwytu nad jej sztuką oraz współczujących, krytycznych, wręcz pełnych przerażenia, gdy dotyczyły jej życia. Można (można?) nazwać to szczęściem, ale Janis nie miała wokół siebie ludzi obojętnych. Niektórzy, zwłaszcza mężczyźni, próbowali ją wykorzystać, często z sukcesem. Inni kibicowali jej talentowi, wspierali, jak mogli, również przez stawianie granic, choć nieustannie je przekraczała. Z Joplin nie było łatwo się przyjaźnić ani ją kochać, mimo iż desperacko tego potrzebowała i pragnęła.
* Holly George-Warren, „Janis. Życie i muzyka”, tłumaczenie Andrzej Wojtasik, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.