„Dziewczyny” emitowane w latach 2012-2017 opowiadały o milenialkach poszukujących samych siebie. Już wtedy serial Leny Dunham budził kontrowersje – na ekranie brakowało osób koloru, bohaterki rzadko uświadamiały sobie własny przywilej, sekspozytywność nie zawsze wybrzmiewała przekonująco. Dziś powraca do łask, stając się wiralem. Dlaczego oglądają go przedstawiciele pokolenia TikToka?
Dla rodziców małych dzieci sobotnie poranki zaczynają się wcześnie. Czasem kawa – dwie, trzy filiżanki – nie wystarczy, by się pobudzić. Ostatnio połączyłam więc przyjemne z pożytecznym. Urządziłam sobie maraton teledysków Taylor Swift, jednocześnie otwierając podwoje imaginarium mojej ulubienicy przed małoletnimi (potencjalnymi) fanami. TayTay oczywiście porwała moje potomstwo barwnymi kostiumami, szalonymi choreografiami i kampowym zachwytem nad światem. A ja przypominałam sobie klip do „Bad Blood” z 2014 r., w którym wystąpiły wszystkie przyjaciółki wokalistki – Cindy Crawford i supermodelki nowego pokolenia z Gigi Hadid na czele, idolki z ekranu: Ellen Pompeo i Mariska Hargitay (na cześć ich postaci Swift nazwała oczywiście swoje koty), a nawet jaśniejąca dziś pełnym blaskiem Zendaya. Przez kilka sekund widać też twarz Leny Dunham.
Dunham w krótkich włosach, ubrana w czerń, z cygarem w dłoni wygląda olśniewająco. Jak bosska (bo girlboss się już przecież nie mówi). Występ w wideo oznaczał przynależność do panteonu gwiazd. Dwa lata po premierze pierwszego sezonu „Dziewczyn” niespełna trzydziestoletnia wówczas nowojorczanka do osiągnięć mogła zaliczyć nie tylko znajomość z królową popu. Dialogami z jej serialu porozumiewały się ze sobą rówieśniczki, jej ciałopozytywność wywołała dyskusję o ciele, diecie i seksualności, jej kolejnych projektów wyczekiwano z niecierpliwością, jak na proroctwa milenijnej religii.
„Dziewczyny”: Głos pokolenia milenialsów?
„Dziewczyny” oglądało się tym namiętniej, im większą wściekłość budziły zachowania głównych bohaterek. Oglądało się w sobotnie poranki (te bliżej południa niż ósmej), usiłując grzeszkami Hannah i jej przyjaciółki zatrzeć wrażenie własnych grzeszków minionej nocy. Oglądało się jednocześnie jako analizę konkretnego miejsca, czasu i ludzi oraz uniwersalną przypowieść o dziewczęcych trudach stawania się dorosłymi kobietami.
Ale kto oczekiwał rad, srogo się zawiódł. A Dunham – córka malarza i projektantki, absolwentka prestiżowego Oberlin, reżyserka nagrodzonych „Mebelków” – ostrzegała. Hannah zaczyna swoją opowieść od słów: – Chciałabym być głosem pokolenia. Albo chociaż jakimś głosem jakiegoś pokolenia. Twórczyni serialu od pierwszego odcinka wiedziała, że jej stawiane na gorąco diagnozy, jej ferowane bez procesu wyroki, jej przygotowane bez pogłębienia analizy niekoniecznie muszą służyć potomności. Jak w krzywym zwierciadle mają się w nich przejrzeć dziewczyny, takie jak Hannah, Marnie, Shoshanna i Jessa. I znowu z zastrzeżeniem, że nie do końca takie, bo przecież dwudziestolatki z Brooklynu są bardziej nowojorskie nawet od Carrie Bradshaw i jej kumpelek. Jakimś cudem Polkom urodzonym w połowie lat 80. wydawało się jednak, że Dunham przeprowadzi je bezpiecznie między Scyllą przygodnego seksu a Charybdą małej stabilizacji. Bo przecież, nie ukrywajmy, myślało się głównie o związkach. I „Dziewczyny”, i dziewczyny załapały się na schyłek (?) toksycznej męskości, z którego to końca nie wykluł się jeszcze żaden nowy początek. A same też niespecjalnie wiedziały, czego chcą – seksu z pewnością, randek raczej też, ale czy relacji, to już niejasne. Hannah i koleżanki pracą stresują się trochę pro forma – chociaż niby muszą się jakoś utrzymać, ktoś zawsze wyciągnie pomocną dłoń. Na sztandarach noszą więc postulat „samorealizacji” rozumianej jako niczym nieskrępowana eksploracja i w łóżku, i przy biurku. Tu pojawia się problem.
„Dziewczynom” od początku zarzucano bowiem egocentryzm, narcyzm, skoncentrowanie na sobie. Hannah i reszty się nie znosiło. Widzki zapewne najbardziej nienawidziły tej bohaterki, do której były najbardziej podobne – trochę jak trzydziestolatki tych cech w sobie, które odziedziczyły po swoich matkach. Hannah uderzała więc w czułą strunę u młodych kobiet marzących o szeroko pojętej twórczości, traktujących ludzi jako postaci z nienapisanych jeszcze książek. Marnie (Allison Williams dziś słynąca z ról w niezależnych horrorach) budziła dreszcze u koleżanek pięknych, ale odrobinę niewyraźnych, jak zeskanowane zdjęcie z archiwalnego wydania „Vogue’a”. Pewnie jej poszukiwanie siebie – przez wszystkich niewłaściwych partnerów po nieudaną karierę muzyczną – sprawiało, że najbardziej bolały zęby. Jessa (Jemima Kirke) mogłaby być młodszą siostrą Phoebe z „Przyjaciół”. Jako artystka życia w każdej sytuacji wybierała wolność, nawet wtedy gdy poszerzając własne granice, przekraczała cudze. Dziś pewnie broni się najbardziej Shoshanna (Zosia Mamet), z początku niewinna naiwniaczka z czasem wyrosła na błyskotliwą krytyczkę swojego środowiska.
Bohaterki do końca pozostają „Dziewczynami” – nigdy do końca nie dorastają, choć biorą śluby, zrywają, wyjeżdżają. Zostawiamy je w momencie skoku na głęboką wodę. Obok nich pływają albo toną „chłopaki” – przyjaciele, partnerzy, byli. Często będący projekcją dziewczęcych marzeń, innym razem spełnionym koszmarem. Do dziś dyskutuje się, czy neurotyczny Adam (Adam Driver), długoletni ukochany Hannah, momentami też kochanek Jessy, to najlepszy czy najgorszy chłopak w historii telewizji.
Co pokolenie TikToka widzi w „Dziewczynach”
Dojmującym uczuciem podczas seansu „Dziewczyn” – wczoraj i dziś – jest wstyd. Chciałoby się zasłonić ekran, zamknąć oczy, schować za kanapą, żeby nie patrzeć na te wszystkie frustracje, potknięcia i upokorzenia. Prawdziwi, ułomni, zwyczajni – sposób pokazywania bohaterów wyprzedzał epokę. Właśnie ta bezwzględna szczerość podoba się w serialu Dunham nowym widzom z pokolenia TikToka. Wiele scen z „Dziewczyn” stało się wiralami. Choć zoomersi punktują błędy i wypaczenia Dunham (znów: brak inkluzywności, skupienie na Nowym Jorku, niezrozumienie przywileju), odczytują serial jako zapis pewnej, chyba już minionej, epoki. Milenialki – i te wychowane w przeświadczeniu o własnej wspaniałości, i całkiem zwyczajne, spod Warszawy czy Katowic – wchodziły na rynek pracy w najgorszym momencie, po kryzysie z 2008 r. Jako z gruntu przegrane. Ten swego rodzaju determinizm działał jednocześnie uwalniająco – skoro możliwości jest niewiele, nie muszę się starać, bo cokolwiek zrobię, i tak będzie dobrze. Zoomersi tego (nie)szczęścia nie mają. Choć problemy tylko się namnożyły, walka o indywidualność, podmiotowość, ekspresję tożsamości została w ostatnich latach mniej lub bardziej wygrana. Oczywiście, że „Dziewczyny” to opowieść o pewnej bańce, a może raczej laboratoryjny eksperyment przedstawiający rozwój człowieka bez czynników zewnętrznych, ale jednocześnie z wieloma dylematami wewnętrznymi zoomersi już się mierzyć nie muszą. Mają za to do pokonania kryzys demokracji, kryzys klimatyczny, kryzys uchodźczy. Takimi sprawami Hannah się niespecjalnie zajmowała.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.