„Oto współczesna historia o Robin Hoodzie: występuje w niej kilka striptizerek, które okradały (w większości) bogatych, (przeważnie) odpychających, (według nich) żałosnych mężczyzn. I oddawały pieniądze, no cóż, samym sobie” – tak rozpoczyna się artykuł Jessiki Pressler, który w 2015 roku został opublikowany przez amerykański portal „The Cut”. Cztery lata później na jego podstawie powstał film.
„Muszę zacząć chodzić na siłownię” – to pierwsza myśl, która kiełkuje w głowie widza po seansie. Podobnie jak inne tancerki, grająca główną rolę Jennifer Lopez przez połowę filmu występuje w niezwykle skąpych kreacjach. Ale figura 50-letniej matki bliźniaków mogłaby wpędzić w kompleksy niejedną 20-latkę. Nie chodzi jednak tylko o odpowiednie wymiary, zadbaną skórę czy seksapil, choć oczywiście tych J.Lo odmówić nie można. Ważniejsza jest siła. Ona emanuje z niej w każdej scenie. Dzięki tej sile Lopez jest w stanie zagrać postać, której najważniejszym zadaniem jest zachowywać kontrolę w każdej sytuacji – gdy wisi na rurze do góry nogami, gdy z uśmiechem na ustach oszukuje klientów i gdy przekonuje świat, że jej życie jest doskonałe.
Siła jest przecież także znakiem rozpoznawczym głównej bohaterki, Ramony. Chociaż przekroczyła już czterdziestkę, nie ma zamiaru usunąć się w cień. Ramona jest świetnym handlowcem, dysponuje genialną intuicją do ludzi, a networking ma w małym palcu. Bierze pod swoje skrzydła młodsze pracownice, w tym Destiny (Constance Wu), młodą Azjatkę ze skomplikowaną rodzinną historią, która za jakiś czas z fanki stanie się wspólniczką. Ramona wprowadza koleżanki w arkana zawodu, ostrzega, uczy trików. Dzięki temu zamiast bójek na zapleczu rządzi siostrzeństwo. Są zasady, jest wsparcie, jest szacunek. Klub ze striptizem? Raczej kraina mlekiem, miodem i silikonem płynąca.
Klub na Manhattanie odwiedzają tłumy biznesmenów, którzy chcą się odstresować po pracy. Najczęściej maklerzy z Wall Street, za dnia przykładni ojcowie i mężowie, którzy za podniecające towarzystwo są gotowi słono płacić. Leje się szampan, fruwają dolary, dziewczyny kupują drogie ciuchy i porządne auta. Potem przychodzi rok 2008. I wielki krach. Klub pustoszeje, facetów w drogich garniturach zastępują goście w bejsbolowych czapkach, którym się wydaje, że tancerka to prostytutka. Zaczynają się przekręty, molestowanie, żenujące napiwki. Zgrana paczka się rozpada, ale tylko na jakiś czas. Gdy po kilku latach znowu się spotkają, Ramona i Destiny stworzą duet mścicielek, jakich nie widział świat. Skoro dupki z Wall Street zniszczyły im życie, teraz one się na nich zemszczą. Tak jak umieją najlepiej, czyli kusząc, zwodząc i czarując. I wkładając ręce do kieszeni, sczytując numery kart, czyszcząc konta… z czasem do gry wejdą lekkie narkotyki (uśpiony klient to posłuszny klient). Machina się rozkręca, dolary spływają, ale do głosu coraz mocniej dochodzą ludzkie słabości. Stres, niewłaściwe koleżanki, przekraczanie kolejnych granic. Wpadka jest tylko kwestią czasu…
W „Ślicznotkach” kusi tempo. Film ma chwytliwe dialogi, jest też bardzo dobrze nakręcony, podobać się może zróżnicowanie zakulisowego świata tancerek. Przy toaletkach nie malują się tylko szczupłe blondynki. To ważny gest. Niektórzy próbują wynosić „Ślicznotki” na piedestał jako film niemal polityczny. Tak, bohaterki się mszczą. Ale to nie walka o ideę, tylko o siebie, swój komfort i bezpieczeństwo. Nie ma w tym nic złego, ale przypisywanie temu ideologicznej głębi jest równie kuszące, co bezużyteczne. Obraz Lorene Scafarii jako zmyślna krytyka maklerów odpowiedzialnych za kryzys finansowy z 2008 roku? To jednak lekkie nadużycie.
Szkoda, że Scafaria (to nazwisko do zapamiętania!) za mało uwagi poświęca śladowi, jaki na bohaterkach odciska przestępczy proceder. Konsekwencje ich nielegalnych działań pokazane są w zbyt uładzonej wersji. Reżyserka pilnuje jednak, by nie wybielać swoich postaci. Nie mamy wątpliwości, że szajka Ramony to nie uzbrojone w szampana rycerki na białych koniach. Nie ma tu też protekcjonalności, a więc zamiast obrazu w krzywym zwierciadle otrzymujemy dosyć rzetelny portret psychologiczny. „Ślicznotki” zadebiutowały na kanadyjskim festiwalu TIFF i, wbrew uprzednio przypiętej łatce komercyjnej wydmuszki, zdobyły prestiżowe wydarzenie szturmem. Największe pochwały, w pełni zasłużenie, zebrała Lopez. Ramona to jedna z lepszych, jeśli nie najlepsza rola w dorobku J.Lo. Nie wiem, czy to materiał na Oscara, ale na nominację – czemu nie. Ciekawe, co na to Samantha Foxx, pierwowzór Ramony, która ponoć pozwała producentów filmu za niezgodne z prawdą przedstawienie jej osoby.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.