Wszystko mieliśmy już zaplanowane. Kupiłam sukienkę, on uszył sobie garnitur. Zapisaliśmy się w urzędzie, zarezerwowaliśmy salę, wysłaliśmy zaproszenia. I dopiero wtedy zrozumiałam, że już mojego narzeczonego nie kocham – opowiada 40-letnia dziś Kasia o ślubie odwołanym na miesiąc przed jego planowanym terminem. Decyzję o rozstaniu z wieloletnim partnerem uznaje za najlepszą w swoim życiu.
Tylko tej wanny nie mogę odżałować. Pyszniła się na samym środku apartamentu dla nowożeńców w hotelu, w którym miała odbyć się kolacja weselna. Ogromna, odrobinę staroświecka, tak jakby luksusowa, jak z komedii romantycznych z lat 90., które namiętnie oglądałam. Może dlatego wiele lat później jako pierwszą do nowego mieszkania kupiłam właśnie wolnostojącą wannę. Żeby spełnić dawną fantazję o kąpieli w pianie, godnej Vivian Ward w „Pretty Woman”. Ale moje życie powtórzyło scenariusz innego filmu z Julią Roberts. Niczym „uciekająca panna młoda” zostawiłam narzeczonego. Nie uciekłam wprawdzie sprzed ołtarza ani sprzed oblicza urzędnika Urzędu Stanu Cywilnego, jednak niewiele brakowało, żebym założyła tę sukienkę, a potem wypowiedziała te słowa, przypieczętowała swój los, jeśli nie na zawsze, to na wystarczająco długo, by ponieść trwałe konsekwencje tego wyboru.
Jeszcze zanim powiedziałam „nie”, ta wanna niesamowicie mnie rajcowała. Powinno było dać mi do myślenia, że reagowałam żywiej na myśl o elemencie wyposażenia wnętrza niż o moim przyszłym mężu. Wątpliwości długo, zbyt długo, składałam na karb własnego nieprzystosowania. Zawsze uważałam się za osobę, której trudno być tu i teraz. Wciąż wydawało mi się, że z pewnością lepiej byłoby tam, gdzie mnie akurat nie ma. Nie sądziłam, że to się kiedykolwiek zmieni. Dopóki nie odnalazłam osoby podobnej do mnie, która tak jak ja zawsze czuła, że nie pasuje. Razem wreszcie odnaleźliśmy spokój. I to dla niego odwołałam ślub z byłym narzeczonym.
Ale niewiele brakowało, żebym została żoną mojego pierwszego chłopaka. Poznaliśmy się na początku liceum. On był powszechnie lubiany, ja miałam kilkoro prawdziwych przyjaciółek, choć daleko mi było do pozycji popularnej dziewczyny. Gdybym chodziła do amerykańskiej high school, cheerleaderką bym nie została, za to on pewnie trafiłby do drużyny futbolowej. Jak na pierwszą miłość, obyło się bez większych przeszkód – nasze rodziny się dogadywały, mieliśmy mnóstwo znajomych, planowaliśmy wspólną przyszłość. Zaczęło się między nami psuć niedługo po wyjeździe na studia. Gdy zamieszkaliśmy razem, weszłam w rolę pani domu, choć byłam na to zdecydowanie za młoda. W kieracie, który sama sobie narzuciłam, zwyczajnie się nudziłam. Podczas gdy kumple ze studiów imprezowali do upadłego, ja czułam się w obowiązku gotować „mężusiowi” zupę pomidorową. Chyba za wcześnie pragnęłam stać się dorosła. Trwaliśmy w zawieszeniu przez dobrych kilka lat. Po drodze zdarzały mi się fascynacje innymi osobami, ale zawsze wracałam do domu, bo wydawało mi się, że najważniejsze są dla mnie poczucie bezpieczeństwa, stałość, stabilizacja. Zapatrzyłam się na rodziców, którzy też zakochali się w sobie w szkole średniej, pobrali na studiach i żyli długo i szczęśliwie.
Ale między nami o ślubie nie było mowy. Długo wydawało mi się, że zwyczajnie nie potrzebuję formalizacji związku, o którego trwałości świadczy jego długowieczność. Sama siebie oszukiwałam. W głębi duszy czułam się jak ta bohaterka komedii romantycznych – po cichu wierzyłam, że gdy poznam prawdziwą miłość, zamarzę o białej sukience, domku na przedmieściach, dzieciach. Z czasem przestałam wierzyć w miłość, ale za to zaczęłam zbliżać się do trzydziestki.
„Całkiem nieźle się bawiłam, wybierając menu, formułując treść zaproszenia, kupując wymarzoną sukienkę”
Oboje uznaliśmy, że najwyższy czas się określić, zwłaszcza że znajome pary decydowały się na zaręczyny. Mój były chłopak oświadczył się w ważnym dla nas obojga miejscu, wybrał przepiękny, idealnie do mnie pasujący pierścionek, zaskoczył mnie, przyklękając na jedno kolano. Powiedziałam „tak”, zaczęliśmy organizować ślub, weszłam w tryb zadaniowy. I wtedy pojawił się on. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, bo znaliśmy się już wcześniej. Postanowiłam się z nim spotkać, bo zawsze czułam, że łączy nas coś niewypowiedzianego. Kawa z nim była na mojej przedślubnej bucket list. Zaczęliśmy się widywać, z początku przyjacielsko, niewinnie, a równolegle ogarniałam z narzeczonym ślubne sprawunki.
Okazało się, że mamy zupełnie odmienne wizje wesela. On chciał ślubu kościelnego, ja nie brałam tego pod uwagę. On chciał zaprosić setki gości, mi wystarczyło grono najbliższych przyjaciół. Nie potrafiliśmy się dogadać nawet w kwestii miasta, w którym miałaby się odbyć ceremonia. W końcu on odpuścił, poszedł na daleko idący kompromis tak, żebym mogła podjąć wszystkie najważniejsze decyzje. I całkiem nieźle się bawiłam, wybierając menu, formułując treść zaproszenia, kupując wymarzoną sukienkę – ani białą, ani długą, ani pełną przepychu. Czułam się, jakbym grała w filmie, wcielała się w rolę bridezilli, robiła to dla kogoś innego, a nie dla siebie.
Narzeczeństwo nas do siebie nie zbliżyło. Wręcz przeciwnie, mój były chłopak pracował w innym mieście, więc widywaliśmy się coraz rzadziej. Coraz częściej spotykałam się natomiast z moim nowym przyjacielem. A czas płynął. Do ślubu zostały zaledwie dwa miesiące.
Powiedziałam temu nowemu, że musi się określić, bo za chwilę zniknę z jego życia. Nie spodobało mu się, że wywieram na nim presję. Na chwilę się ode mnie odsunął, więc wizja ślubu znów się urealniła. Gdy do wyznaczonej daty zostało zaledwie sześć tygodni, mój nowy ukochany wyciągnął pierścionek. Powiedział, że jest gotowy, pewny, świadomy tego, co robi.
Podjęłam decyzję, że ślubu nie będzie. Na miesiąc przed powiedziałam narzeczonemu, że to nie jest dobry moment, powinniśmy zrobić sobie przerwę, wrócić do tematu za jakiś czas. Kłamałam. Tak naprawdę wiedziałam, że to koniec. A on wcale nie chciał o mnie walczyć, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że ten związek skończył się już dawno. Wkrótce po rozstaniu poznał swoją przyszłą żonę.
Zaliczka przepadła. Rodzice przeżyli szok. Zaproszonym gościom musieliśmy wytłumaczyć, że nic z tego nie będzie. Sukienkę założyłam kilka miesięcy później – na ślub, który tym razem się odbył. Nie miałam żadnych wątpliwości, mówiąc „tak”. I odtąd nie zwątpiłam w słuszność tamtej decyzji przez ani jeden dzień.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.