Paweł Sołtys, znany fanom muzyki jako Pablopavo, w „Nieradości”, swoim drugim tomie opowiadań po nominowanych do Nike i Nagrody Literackiej Gdynia „Mikrotykach”, pisze o ludziach prostych bez drażniącego poczucia wyższości.
Wiadomo, że jeśli opowiadanie zaczyna się zdaniem: „Tak jak oni stali, to dziś już nikt nie umie stać”, dalej może być tylko lepiej. I jest: „Ricky Nelson może umiał, ale też nie tak, Cybulski stał, jakby ich podpatrywał, ale to samo – nie wszystko spamiętał. Albo inaczej – spamiętał, ale to odgrywał, małpował, a przez to nie całkiem mu wychodziło. Bracia Krzemyki stali w pięćdziesiątym szóstym pod ścianą sklepu uspołecznionego w Niedynku jak greccy bogowie po dwóch małych lufach nektaru bez zakąski”. Co powiecie na takie pisanie? Przesmaczne, a jak plastyczne, zwłaszcza gdy miłośnicy starszych polskich filmów z absolutnie najwyższej półki przypomną sobie, jak stał przy szynkwasie (zanim umarł na śmietnisku) Zbigniew Cybulski, przegrany konspirator z „Popiołu i diamentu”. No i „nektar bez zakąski”. Mistrzostwo zbioru opowiadań „Nieradość” kąpie się w tym nektarze bez dwóch zdań.
Scenę sprzed sklepu uspołecznionego opisał Paweł Sołtys vel Pablopavo, muzyk grający w kilku kapelach i tekściarz, ale też warszawiak. Ani bywał w takim Niedynku, ani tracił tam kolejne szanse i czas, a jednak czytelnik ma wrażenie, że w prowincjonalnych galicyjskich miasteczkach Sołtys spędził co najmniej kilka lat życia, podpatrywał braci Krzemyków (lub im podobnych), miejscowych obiboków, spłowiałych lowelasów, pieczeniarzy, ale jednak ludzi honoru, chodził za nimi krok w krok, od knajpy do sklepu, z domu do kościoła i na milicyjny komisariat. Co znaczy tylko i wyłącznie, że Sołtys ma wyobraźnię, a to pozwala, żeby w literaturze być majstrem. Już jego pierwszy tom opowiadań – „Mikrotyki” – zbierał znakomite recenzje i liczne nagrody. Ale podobno druga książka jest trudniejsza niż pierwsza, no i recenzenci nie piszą przed faktem, czego się po autorze spodziewają.
Paweł Sołtys to rocznik 1978, czyli późny Gierek. Przywilej późnego urodzenia oraz szczeniactwo pozwoliły mu slalomem ominąć najbardziej dostatni, ale też schyłkowy PRL-owski socjalizm. Skąd zatem u niego sformułowanie „sklep uspołeczniony”, kwitnące 20 lat przed jego urodzinami, a później zapominane towary na sklepowych półkach w latach 80.? Skąd spotkanie braci Krzemyków z sierżantem Antolowskim z Milicji Obywatelskiej zamknięte w cudnym dialogu?
„– Człowieku, przecież ty za socjalizm przy sanacji w więzieniu siedziałeś? Co się z tobą porobiło? – Ja, towarzyszu komandorze, za socjalizm siedziałem przy cesarzu, przy Mościckim i przy socjalizmie za socjalizm też siedziałem. Bo się okazało – nie za ten socjalizm siedziałem wcześniej, socjalizmy nam się z towarzyszami z UB pomieszały, i nie w tej partyzantce byłem, taki figiel. A skoro ja tak siedziałem i siedziałem, to teraz sobie postoję. Wie pan, panie feldfeblu, więzienie demoralizuje”.
Taka rozmowa to w końcu nie jego wspomnienia, nie rozdrapy jego generacji ani też język. Zatem Paweł Sołtys ma również słuch i, najpewniej, wiele lektur za sobą.
„Nieradość” to opowiadania o ludziach zwykłych i prostych, lecz opisanych bez drażniącego poczucia wyższości tych, którzy mają talent i sukces. Jakość wielu historyjek polega na tym, że na ogół takich zdarzeń się nie opowiada, gdyż są zbyt banalne, bez zwrotów fabuły, po prostu nieopowiadalne. Jak szosa, podwórko jedno z wielu, przypadkowe spotkanie lub nieznajomość angielskiego podczas rozmowy z turecką pisarką mieszkającą w Niemczech. Bohaterowie (choć dalece nie wszyscy) są z reguły starsi od Sołtysa o kilka dekad – sąsiedzi, ale też rodzice, babcie i dziadkowie. Sięgają wstecz i podsumowują, wspominają, plotą o tym, co było. Czasami są odarci ze złudzeń, czasami – gdyby nie pamięć – byliby samiuteńcy jak palec. Bywają zmęczeni i chorzy, żegnają się ze światem, ale jeszcze wyskoczą na piwo. Jeśli Paweł Sołtys, autor ciągle wschodzący, w wieku lekkośrednim, umie tak gwarzyć o chorobie, o wspomnieniu sprzed lat, o melancholii i o starości, to znaczy, że umie bardzo dużo i dobrze.
To nie znaczy, że wszystkie opowiadania „Nieradości” są równie udane. Czemu też nie ma się co dziwić, bo raz człowiekowi wychodzi lepiej, a raz gorzej. Czasami ponosi autora łatwość w układaniu słów. Nie dopatrzy się wtedy pointy lub nie chce jej napisać, mimo że jest ona tuż za rogiem, na wyciągnięcie pióra. Aż piszczy, żeby postawić ją na kartce. I co z tego, że „Czerwiec” jest lepszy od „Grudnia”. Wiadomo przecież, że wystarczy odwrócić stronę, by trafić na zdanie: „Chodzę w ślubnym garniturze, bo kto mnie przebierze”.
„Nieradość” może radości nie da. Przyjemność lektury – jak najbardziej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.