W sierpniu mijają cztery lata, odkąd Robin Williams odebrał sobie życie. O komizmie, który skrywał tragedię, o walce z depresją i strachu przed śmiercią opowiada film „W mojej głowie” zafascynowanej aktorem dokumentalistki Mariny Zenovich.
Artur Zaborski: Jak określiłaby pani Robina Williamsa jednym zdaniem?
Marina Zenovich: Był naszym skarbem narodowym, ale pokochał go cały świat. Nawet Francja, która nie kupuje amerykańskiej popkultury, oszalała na jego punkcie. O jego fenomenie najlepiej świadczy to, że zbliżał do siebie ludzi. Jego filmy ogląda się w święta całą rodziną, bo w magiczny sposób tworzą wspólnotę.
Sam nie potrafił stworzyć szczęśliwej rodziny, rozwodził się dwukrotnie. W pani filmie brakuje wypowiedzi drugiej i trzeciej żony Williamsa.
Gdy przystępowałam do pracy nad projektem, wierzyłam, że będę mogła porozmawiać ze wszystkimi bliskimi Robina. Okazało się to niemożliwe. Wielu jego przyjaciół nie pozwoliło mi zarejestrować naszych spotkań. Robin byłby wściekły, gdybyś usłyszała to ode mnie, ale powiem ci w sekrecie – mówili. Druga żona, Marsha Williams nie chciała udzielić mi wywiadu, bo czuła, że jest za wcześnie, żeby zmierzyć się z tematem jego odejścia. Trzecia żona, Susan Schneider w ogóle nie zareagowała na moje próby kontaktu. Spotkałam się z jej przyjaciółką, licząc na to, że w ten sposób do niej dotrę, ale tak się nie stało. Każdy przepracowuje śmierć Robina na swój sposób. Trzeba to uszanować. Niektórzy potrzebują o tym rozmawiać, inni nie. A nawet ci, którzy chcą mówić, nie zwierzą się każdemu.
Jest pani uznaną dokumentalistką. Bohaterowie nie powinni się obawiać, że nadużyje pani ich zaufania.
Ludzie, z którymi chciałam zrobić wywiady, znali moje filmy. Nie wszystkim musi podobać się moja metoda, więc rozmowy ze mną mogły budzić obawy.
Ma pani sposoby na to, żeby sprowokować ludzi do mówienia?
Nie da się zmusić do mówienia kogoś, kto mówić nie che. Nie ma specjalnych narzędzi ani technik, które przychodzą wywiadowcy z pomocą. Jedyne, co może zadziałać, to zaufanie. Tak było z futbolistą amerykańskim Bobem Gaitersem. Mój synek opowiedział kolegom, że jego mama wypisuje do Boba Gaitersa rozpaczliwe wiadomości, a on nigdy jej nie odpisuje. Mówił im, że mogłabym nawet zaproponować Gaitersowi małżeństwo, a on i tak by mnie zignorował. Opowiedziałam tę historię Bobowi, gdy w końcu spotkałam go na żywo. Strasznie się uśmiał. Przełamaliśmy lody, bo zobaczył, że nie stoi za mną cyniczna chęć wywołania sensacji, tylko szczera potrzeba opowiedzenia o Robinie.
Do tej pory robiła pani filmy o wydarzeniach z dość odległej przeszłości. Gdy zaczynała pani pracę nad projektem, od śmierci Robina upłynęły zaledwie trzy lata. To wpłynęło na styl pani pracy?
Nie, utrudnieniem były natomiast tragiczne okoliczności jego śmierci. Od początku założyłam sobie, że w filmie z niczyich ust nie padnie słowo „samobójstwo”. I tego się trzymałam.
Dlaczego?
Bo wszyscy wiedzą, że Robin targnął się na swoje życie. Nie interesowało mnie dochodzenie do tego, czy można go było przed samobójstwem uchronić, ani grzebanie w tym, co go do takiego kroku popchnęło. Chciałam pokazać jego kreatywność.
Przed naszym spotkaniem czytałem artykuły na temat Robina, które ukazały się po jego śmierci. Jest w nich najczęściej przedstawiany jako smutny klaun.
Robin w pierwszej kolejności kojarzy się z komizmem, radością, uśmiechem. Jak nikt inny potrafił ludzi rozbawić. Tego właśnie od niego oczekiwali. Mnie jego skecze też bawią do łez. Zawsze zastanawiałam się, co drzemie w osobach, które potrafią wywołać na mojej twarzy uśmiech. Marzyłam o spotkaniu z nim, byłam o krok od zrobienia z nim wywiadu.
Co poszło nie tak?
Miałam przeprowadzić z nim rozmowę na potrzeby mojego filmu o Richardzie Pryorze, genialnym czarnym komiku, ale w przeddzień zaplanowanego terminu spotkania powaliła mnie grypa. Zamiast mnie do samolotu wsiadła inna osoba z ekipy. Powstał świetny materiał, ale nie poznałam go osobiście.
Dlaczego tak bardzo chciała go pani poznać?
Karierę w branży filmowej zaczynałam od aktorstwa. Zagrałam w jednej scenie w „Fisher Kingu” Terry’ego Gilliama z początku lat 90. Robin grał tam główną rolę. Od tamtej pory marzyłam, żeby wejść w jego głowę. Dowiedzieć się, jak udaje mu się z takim refleksem reagować na rzeczywistość. Dlatego mój film nazywa się „W mojej głowie”.
Dlaczego więc nie zrobiła pani tego filmu wcześniej?
Williams nie wydawał mi postacią, która potrzebuje, by o niej opowiadać. Gdy zrobiłam dokument o francuskim polityku i przedsiębiorcy Bernardzie Tapiem, nie spodziewałam się, że znajdę jeszcze kogokolwiek równie ciekawego. Wtedy porwała mnie historia Romana Polańskiego. Mój film „Roman Polański. Ścigany i pożądany” przyczynił się do aresztowania tytułowego bohatera w Zurychu w 2009 roku. Po przygodzie z Polańskim byłam już stuprocentowo pewna, że nie znajdę nikogo, kto dorównałby jemu i Tapiemu. I wtedy pojawił się Robin. Wcześniej byłam przekonana, że mnie do siebie nie dopuści.
Skąd takie przypuszczenie?
Robin bardzo rzadko mówił o swoim życiu prywatnym. Raz zwierzył się, że najbardziej boi się odrzucenia. Niepokoił się, że zostawią go rodzina, przyjaciele, wytwórnie i publiczność. Dlatego tak bardzo chciał ich przyciągać swoim humorem.
Dlaczego nie chciał mówić o swojej prywatności?
Bo nie był przekonany o swojej wartości. Gdy tylko rozmowa schodziła na temat prywatności, zbaczał w inną stronę, rzucając żartem, anegdotą, dowcipem. Taka była jego taktyka. Humor był zasłoną dymną. Proszę sobie przypomnieć, czy pamięta pan Robina, który nie żartuje.
Jego biografia skrywa jeszcze wiele sekretów?
Nie chciałam dokładać moim filmem kolejnej teorii na jego temat, tylko pokazać to, jak różnie zachowywał się w sferze prywatnej i publicznej. Każda z bliskich Williamsowi osób widzi go inaczej, i każda próbuje po swojemu wytłumaczyć jego samobójstwo.
A jakie są fakty?
Robin cierpiał na kliniczną depresję, która pogłębiła się, gdy okazało się, że aktor cierpi na Parkinsona. Jego przyrodni brat opowiedział mi o tym, jak świadomość choroby wpłynęła na Williamsa. Autopsja wykazała, że Robin miał w organizmie ciała Lewy’ego, które wywołują otępienie. Ich obecność powoduje, że człowiek przestaje się czuć sobą. Robinowi wydawało się, że traci ze sobą kontakt. Po seansie mojego filmu na festiwalu Sundance pewna kobieta podziękowała mi za film. Jej mama, u której też zdiagnozowano obecność ciałek Lewy’ego, wciąż mówiła jej, że nie jest sobą. Ona nie potrafiła tego zrozumieć, bo matka wyglądała i zachowywała się tak samo jak dawniej. Dopiero historia Williamsa uzmysłowiła jej, co się z matką dzieje. Często zresztą słyszę od ludzi, że takie filmy są potrzebne.
Dlaczego?
Bo przypominają nam, że prędzej, czy później, każdy z nas będzie musiał zmierzyć się z cierpieniem. Uciekamy od chorób i śmierci, a one są nieuniknione. Dobrze jest wyjść ze swojej strefy komfortu, jak to się teraz mówi, i zmusić do konfrontacji z ostatecznymi tematami. To działa oczyszczająco.
Co panią najbardziej w Robinie zaskoczyło?
Dwubiegunowość. Albo się śmiał, albo ogarniał go bezdenny smutek. Nie znosił stanów średnich. Im więcej ludzi rozbawił, tym intensywniej zmagał się potem z czarnymi myślami.
To o tyle ciekawe, że Robin żartował ze wszystkiego. Nie było tematu, którego nie zdecydowałby się obśmiać.
Na scenie nie było dla niego tematu tabu. Buntował się, gdy ktoś próbował go cenzurować. Był świetny we wbijaniu ludziom szpilek. Dokuczał ludziom z problemami alkoholowymi, narkomanom, gwiazdom. Robił to z gracją, ale boleśnie. Gdy mówiło się o kolejnych wyborach prezydenckich, obśmiewał tak Trumpa, jak i wszystkich pozostałych kandydatów.
To tak jak pani. Dlaczego pani zdaniem dokumenty biograficzne stają się tak popularne?
Żyjemy w czasach szybkich, ale krótkich informacji, które nie składają się w żadną całość. Dokument porządkuje je, tłumaczy związki między nimi, pomaga nam zrozumieć, co się właściwie stało. Do tego dochodzi nostalgia. Robin Williams to dla pokolenia trzydziestolatków bohater dzieciństwa, dla czterdziestolatków aktor, na którego filmy chodziło się na randki, dla pięćdziesięciolatków autor dowcipów, które powtarzało się w pracy. Lubimy wspominać stare czasy.
Rodzina Robina widziała film?
Tak, jego najstarszy syn docenił to, że podeszliśmy do jego ojca i całej rodziny z szacunkiem.
Film „Robin Williams: W mojej głowie” w reżyserii Mariny Zenovich można zobaczyć w HBO 17 lipca o 18:10 i w HBO 2 17 lipca o 21:00, 18 lipca o 10:25, 5 sierpnia o 12:50 i 9 sierpnia o 18:00, a także w HBO GO.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.