W poszukiwaniu wspomnień z okresu pierwszych częściowo wolnych wyborów zjeździła niemal cały kraj. Chciała sprawdzić, co robili wtedy ludzie nieopisani dotąd w okolicznościowych publikacjach. – Przeczytałam gdzieś, że 4 czerwca to była chwilowa ulga w zmęczeniu, po której ludzie wrócili do codziennych kłopotów – mówi Aleksandra Boćkowska, autorka „Można wybierać. 4 czerwca 1989”. Z jej książki dowiemy się na przykład, że w czasie wyborów pogoda była burzowa, a na liście przebojów Trójki królowała piosenka „Lullaby” zespołu The Cure.
W książce sprawdzasz, jak Polacy zapamiętali dzień pierwszych częściowo wolnych wyborów, które przyczyniły się do upadku komunizmu. Jak ty sama pamiętasz ten dzień?
W czerwcu 1989 roku miałam szesnaście lat i uczyłam się w warszawskim liceum im. Hugona Kołłątaja. Powinnam pamiętać sporo, a nie pamiętam prawie nic. Miałam solidarnościowy plakat w pokoju, ale nie brałam udziału w żadnej akcji rozwieszania plakatów ani ulotek, nie angażowałam się. Potem dowiedziałam się, że koledzy z równoległej klasy pomagali sztabowi Solidarności w działaniach informacyjnych przy komisji wyborczej. Myślę, że to kwestia kręgu towarzyskiego, w którym nie byłam. Zachowałam listy, które tego lata wysyłałyśmy do siebie z przyjaciółkami – piszemy w nich o marzeniach, ale nie dotyczą one zmian w kraju, tylko chłopaków i miłości. Pustka we własnych wspomnieniach mnie nurtowała, ale byłam przekonana, że inni pamiętają ten dzień ze szczegółami.
Czerwcowe głosowanie poprzedzała miesięczna kampania wyborcza w całym kraju, a wcześniej obrady Okrągłego Stołu, w wyniku których przedstawiciele partii zgodzili się w kontrolowany sposób podzielić się władzą z demokratyczną opozycją.
No właśnie, doniosły czas, który się zapamiętuje, prawda? W większości żyjemy w przekonaniu, że w Polsce wszyscy marzyli o wolności, tłumnie głosowali 4 czerwca i z euforią powitali upadek komuny. Podczas pracy nad poprzednimi książkami, z których obie dotyczyły czasów PRL, spędziłam wiele godzin na rozmowach. Zaskoczyło mnie, że ludzie często nie pamiętali, kiedy skończył się komunizm, albo łączyli tę datę z innymi wydarzeniami. Wybory przeszły do historii jako wielkie zwycięstwo Solidarności nad partią, a kiedy przyjrzymy się bliżej, okazuje się, że prawie 40 procent ludzi w ogóle nie poszło głosować, a spora część głosowała jednak na rządzącą PZPR. Uderzyło mnie to i postanowiłam sprawdzić, jak Polacy pamiętają 4 czerwca 1989 roku, co robili wtedy ludzie nieopisani w okolicznościowych książkach. W tym roku przypada 30. rocznica tych wydarzeń, czułam, że to ostatnia szansa, aby porozmawiać o tamtym czasie, który zaraz stanie się prehistorią.
W książce udzielasz głosu osobom, których wcześniej nikt o tamte wydarzenia nie pytał – przegranym partyjnym kandydatom, przedstawicielom małych lokalnych komitetów wyborczych, ludziom, którzy mieli tego dnia ważniejsze rzeczy na głowie i nie głosowali wcale.
Od początku chciałam, żeby w książce znalazło się jak najmniej znanych działaczy i opozycjonistów. O wyborach z perspektywy stolicy wiemy dużo, mnie interesowały postaci drugiego planu, kampania w mniejszych miastach, pamięć wymykająca się oficjalnym narracjom o tamtych zdarzeniach.
Swoje podróże zaczęłam od Korycina, bo znalazłam materiał telewizyjny z czerwca 1989 roku – reporterzy zapytali mieszkańców Korycina, na co liczą po wyborach. Ktoś mówi im, że czeka na wolność i niepodległość, jakaś pani, że chciałaby, żeby wreszcie nie było kłopotów ze sznurem do snopowiązałek – bo jak nie będzie sznura, to nie będzie chleba. Po latach okazało się, że we wsi, która wygląda dziś jak z folderu reklamującego Unię Europejską, właściwie nikt nie pamięta 4 czerwca, nawet wójt, zaangażowany w latach 80. przeciw komunistom.
Kiedy jeździłam dalej, słyszałam zazwyczaj: „Mój wuj działał w opozycji, dam pani do niego kontakt”. Zawsze wuj, nigdy ciotka. Ludzie najchętniej odsyłali mnie do kogoś, kto wtedy aktywnie działał, a mi zależało nie tylko na tych zaangażowanych. Długo miałam wrażenie, że wysłuchuję kolejnych wersji tej samej opowieści – o lokalu komisji wyborczej, w którym trwa liczenie głosów i z godziny na godzinę rosną stosy głosów na Solidarność. To wzruszające obrazy i dobrze, że one powracają. Teraz, gdy tak łatwo jest dawać przepisy, jak powinna przebiec transformacja, ważne wydaje się przywołanie słów, które w 1990 roku pisał w lokalnej gazecie wójt Korycina. Pisał, że jest ciężko, ale wreszcie pozbyliśmy się komunistów i mamy wolną ojczyznę. Przekonywał, że dlatego właśnie warto się poświęcić.
To ważne, bo pokazuje, że pewnego rodzaju patos nie został dopisany po latach, że on jednak – choć z pewnością nie masowo – towarzyszył przemianom. Tyle tylko, że ja nie chciałam książki o patosie.
Co jeszcze powraca we wspomnieniach?
Codzienna udręka – bieganina za najzwyklejszymi rzeczami, wysokie ceny i braki w zaopatrzeniu. Poeta Tomasz Jastrun notował w swoim dzienniku przed wyborami, że śni o białym serze, ktoś inny opowiadał mi, że w poszukiwaniu białego sera przebiegł wtedy pół miasta. Od koleżanki dostałam listę zakupów z weekendu wyborczego – jej mama prowadziła zapiski i wszystko skrzętnie notowała – i tam, wśród kupionych rzeczy, widnieje biały ser. Fotografka Anna Beata Bohdziewicz mówiła mi, że co jak co, ale biały ser zawsze był. Potem przeczytałam gdzieś, że sera w sklepach wtedy brakowało. Ten ser to, swoją drogą, tylko jeden z przykładów, jak trudno jest ustalić spójną wersję, gdy pytasz o krótki czas. Ale też symbol mozolnej krzątaniny – ona jest głównym tematem w dziennikach, do których udało mi się dotrzeć. Krzątanina, niepokój o byt i ogromne zmęczenie. W dużym mieście załatwianie spraw czy zdobycie podstawowych produktów też było trudne, ale w Warszawie czy we Wrocławiu było się anonimowym, w małych miastach starania o auto, mieszkanie, żywność narażały na dotkliwsze upokorzenia. W opowieściach, których wysłuchałam, pojawiło się określenie „zgraja przydziałowców”, na ludzi władzy, którzy decydowali o tym, kto dostanie talon na kosiarkę, a kto na pieluchy. W małym mieście wszyscy wiedzieli, kto i za jaką cenę będzie tym szczęśliwcem, a kto musi się obejść smakiem.
W poszukiwaniu wspomnień z 4 czerwca zjeździłaś niemal cały kraj, poza Korycinem byłaś między innymi w Lubaczowie, Dębicy, Świnoujściu, Kutnie czy Zielonej Górze. Jak wybierałaś miasta?
Zależało mi, aby w książce znalazły się miasta z różnych stron Polski. Do niektórych miejsc trafiłam przez przypadek. Do Lubaczowa pojechałam do państwa Beków, nauczycieli, którzy w 1989 roku byli aktywnymi działaczami Komitetu Obywatelskiego w Lubaczowie. Lubaczów był dla mnie ciekawy również ze względu na swoje położenie, znajduje się przy wschodniej granicy, wówczas blisko ZSRR. Świnoujście to drugi, zachodni kraniec Polski. Tam poznali się moi rodzice, więc jest to dla mnie miasto założycielskie. Dębica to z kolei jedyne miasto, w którym nie było drugiej tury wyborów, bardzo ciekawe miejsce. Działał tam wielki kombinat produkcyjny Igloopol, którego dyrektora – Edwarda Brzostowskiego –mieszkańcy nazywali Wielkim Edem. Brzostowski był też ministrem rolnictwa i szefem Polskiego Związku Piłki Nożnej. To nieoczywista postać, mówiono mi o nim: „Raptusowaty, ale wielkiego serca, komunista, ale dbał o miasto, gnębił, ale nie pozwolił na internowania w Igloopolu”. Wszyscy go chwalą, ale 4 czerwca przegrał. W Zielonej Górze 6 czerwca odbywał się Festiwal Piosenki Radzieckiej, jak tylko się o tym dowiedziałam, to zdecydowałam, że koniecznie muszę tam pojechać. Na miejscu okazało się, że nikt niczego nie pamięta, ani festiwalu, ani wyborów. Tam jednak od redaktora naczelnego lokalnej gazety usłyszałam ważne zdanie. Na pytania o to, jak to było: wybory i zaraz potem Festiwal Piosenki Radzieckiej, powiedział mi: „Pani patrzy z perspektywy Warszawy” i dodał, że w Zielonej Górze wielkich emocji i przedwyborczej mobilizacji nie było. W Kutnie, nie tylko zresztą tam, rozmawiałam z ludźmi, którzy głosowali wtedy po raz pierwszy. Jeden z nich opowiadał mi o patriotycznym wzmożeniu, a drugi, jak na maturze, krótko przed wyborami, dostał pytanie o przewodnią rolę partii i długo się zastanawiał, jak odpowiedzieć. Miał trudną sytuację, bo dyrektor szkoły był z partii, a nauczycielka z opozycji. Próbował tak z tego wybrnąć, aby zadowolić oboje.
Dzień wyborów nie zapisał się bohaterom książki wyraziście w pamięci. Wszyscy pamiętają za to zachęcający do głosowania na Solidarność plakat Tomasza Sarneckiego – z kowbojem granym przez Gary’ego Coopera w filmie „W samo południe”.
Plakat Sarneckiego pojawił się na ulicach Warszawy 4 czerwca nad ranem. Został wydrukowany w dziesięciu tysiącach egzemplarzy i trafił wyłącznie do stolicy, głównie do Śródmieścia. Tymczasem większość moich rozmówców twierdzi, że pamięta go z ulic i miast całej kampanii. Stał się ikoniczny już po wyborach i dziś jest jednym z symboli początku przemian. Przy każdej rocznicy jest bardzo eksponowany, przez ostatnich 30 lat doczekał się mnóstwa przeróbek, myślę, że po prostu miał kiedy utrwalić się w pamięci. Można powiedzieć, że podobnie stało się z wyborami, które mimo swej doniosłości przeszły trochę niezauważone, a dopiero potem starano się nadać im znaczenie na miarę przełomu, który się po nich dokonał. Można się zastanawiać, czemu tak się stało. Politolog Antoni Dudek podaje, że w 1988 roku w opozycji działało aktywnie 16 tysięcy osób, to liczba szacunkowa, bo nie ma dokładnych danych. Wiadomo jednak, że w kraju, który liczył 30 milionów mieszkańców, była to garstka ludzi. W wielu wspomnieniach pojawiają się zdania, że 4 czerwca nie było komu kandydować, nie było komu robić kampanii. Wygrane wybory jawią się jako niezwykła, skomplikowana logistycznie operacja dość niewielkiej grupy ludzi, która dała nadzieję innym. Myślę, że gdyby kampania wyborcza trwała dłużej, to mogłoby się nie udać aż tak. W tym czasie wewnątrz opozycji na krótki czas zawieszono wszelkie spory, które pewnie by wybuchły, gdyby było więcej czasu. Miesiąc można współpracować i nie spać po nocach.
Przeczytałam gdzieś, że 4 czerwca to była taka chwilowa ulga w zmęczeniu, po której ludzie wrócili do codziennych spraw i kłopotów. Po wyborach, w drugim półroczu 1989 roku, w sklepach zaczęło się pojawiać więcej rzeczy, ale ich ceny były niebotyczne. Płace nie nadążały za inflacją, panował polityczny i gospodarczy chaos, przeważało poczucie, że nie wiadomo, w którą stronę to wszystko się potoczy. W okresie powyborczym „Przyjaciółka” zapytała czytelniczki, z czego wobec rosnących cen rezygnują w pierwszej kolejności. Jedna kobieta odpowiedziała, że najchętniej zrezygnowałaby w ogóle, bo jest tak udręczona codzienną szarpaniną.
W wyborach kandydaci Solidarności zdecydowanie wygrali z kandydatami z listy krajowej PZPR. W książce widać, że radość ze zwycięstwa była jednak przyprawiona lękiem. „W dniu, który powinien być dniem wielkiego triumfu i szczęścia, myślałem głównie o zagrożeniu” – wspominał Bronisław Geremek. Ktoś się w ogóle wtedy cieszył z wygranej?
Oczywiście, tylko wygranej towarzyszył niepokój. Na pewno, ale po doświadczeniu 40 lat komunizmu mało kto wierzył, że Sowieci wypuszczą nas łatwo ze swego uścisku. Grażyna Staniszewska, uczestniczka obrad Okrągłego Stołu z ramienia opozycji, w rozmowie z Pawłem Smoleńskim mówiła, że gdy w nocy z 4 na 5 czerwca do warszawskiego Komitetu Obywatelskiego zaczęły spływać wyniki głosowania z kraju, to cieszyli się jak szaleni, ale zaraz ogarnęła ich panika na myśl, co takie przytłaczające zwycięstwo opozycji może spowodować. Ogromną radość mąciła obawa o to, jak na przegraną zareagują partia i ZSRR. Trzeba pamiętać, że w dniu, kiedy Polacy szli do wyborów, w Pekinie Komunistyczna Partia Chin krwawo stłumiła pokojową demonstrację studentów na placu Tian’anmen. Sytuacja w Chinach studziła euforię, bo pokazywała, do czego zdolny jest ten system.
W Polsce 1989 rok, choć był rewolucyjny, przyszedł z góry. Nawet jeśli protesty społeczne zmobilizowały rządzących do rozmów z opozycją, to nie były to protesty masowe. I stąd, wydaje mi się, nawet bardziej niż ze zmęczenia codziennością, wynikł brak entuzjazmu. Joanna Szczepkowska, która w październiku wypowiedziała w Dzienniku Telewizyjnym słynne „Proszę państwa, 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm”, mówiła wielokrotnie, że zrobiła to dlatego, że ludzie nie wyszli z radości na ulice. Czy to jednak takie dziwne? Wyobraź sobie tę sytuację: marzysz o czymś całe życie – zakładając oczywiście, że Polacy w komunizmie powszechnie marzyli o wolności – i nagle to się spełnia. Spodziewasz się mozolnej walki, powolnego negocjowania ustępstw i kolejnych swobód, a tymczasem ogromne zmiany zachodzą w ciągu pół roku, i to nie tylko w Polsce, ale także w całej Europie Wschodniej. Wtedy trudno było komukolwiek sobie wyobrazić, co nas czeka, pomyśleć, czym miałby być ten upragniony kapitalizm. W sondzie opublikowanej w „Gazecie Wyborczej” tuż przed wyborami na pytanie, czy w ciągu najbliższego roku możliwa jest zmiana ustroju, „tak” odpowiedziało 6 procent pytanych, większość mówiła, że na zmiany potrzeba wielu lat.
W książce osobny rozdział poświęcasz partii. To ciekawe, bo perspektywa przegranych zwykle mało kogo interesuje, a przecież przegrani to była wtedy ogromna rzesza ludzi.
Bardzo mi zależało, żeby dotrzeć też do członków partii. Poświęcony im rozdział nosi tytuł „Wręcz śmieszna bezsilność” i w całości składa się z cytatów z posiedzeń komitetów partyjnych, odbywających się podczas kampanii wyborczej. Tu także szukałam dokumentów z mniejszych miast. Szybko się zorientowałam, że lokalni działacze brzmią zupełnie inaczej niż partyjna góra – Rakowski, Jaruzelski, Kiszczak i inni, którzy z ramienia rządu wzięli udział w obradach Okrągłego Stołu. W tych notatkach widać bezsilność, dezorientację i złość na kierownictwo, które układa się z opozycją. W Lubaczowie spotkałam sekretarza partii z Horyńca, dziś już starego człowieka. Pokazywał mi różne papiery, wśród których było zwolnienie z powodu likwidacji miejsca pracy, jakim była PZPR. Spędził w partii 30 lat, do dziś nie pogodził się z tamtą przegraną i wierzy, że Solidarność wygrała, bo w czasie kampanii płaciła za klejenie plakatów wyborczych dolara. Takich ludzi jak on spotkałam więcej, po upadku komunizmu część z nich się uwłaszczyła, ale dla wielu zmiana władzy była realnym końcem świata. W 1989 roku lokalne władze czuły się pozostawione samopas i zdradzone przez kierownictwo partii. Ludzie z Solidraności wiedzieli, że klej robi się z mąki i wody, przygotowywali go sami w wiaderkach i szli z nimi na miasto rozlepiać plakaty. Partyjni pisali do przełożonych z pytaniem, skąd wziąć klej i gdzie rozlepić ogłoszenia wyborcze.
Dużą wagę przykładasz do codziennych szczegółów, piszesz na przykład, że w czasie wyborów pogoda była burzowa, a na liście przebojów Trójki królowała piosenka „Lullaby” zespołu The Cure. Sądzisz, że w codzienności kryje się klucz do zrozumienia czasów przełomu?
Może przesadzam z tymi szczegółami, ale myślę, że codzienność jest zawsze bardzo ważna. Ze mną jest być może trochę dziwnie. Bo tak: śledząc kolejne rocznice i czytając przy ich okazji dziesiątki wspomnień ludzi o tym, jak szli głosować na wolność, miałam wrażenie, że jest w tym jakiś patos, podejrzenie, że niemożliwe, że tak wszyscy. Zarazem lubię tę historię o wolności, jest mi osobiście bliska, więc marzyłam trochę, że pojadę w Polskę i dostanę opowieść o tęsknocie za wolnością. A dostałam o tęsknocie za normalnością. Historia 1989 roku to też, w mojej książce ledwo zarysowana, historia niezwykłej przedsiębiorczości Polaków. Ćwiczyli ją od czasów Gierka i wreszcie mogli rozwinąć skrzydła – handlować na szeroką skalę, produkować, co tylko chcieli, słowem – prowadzić niczym nieograniczoną działalność gospodarczą. W tym było dużo entuzjazmu, ale, co wydaje mi się ważne – to były historie indywidualne, nie wspólnotowe – ludzie zakrzątnęli się wokół własnych spraw. Czasem wynikły z tego fortuny, czasem niezły zarobek, ale na krótko. Jedna z moich bohaterek mówi, że wspólnota była wokół braku, a gdy zabrakło braku, skończyła się wspólnota. To bardzo trafne spostrzeżenie czy nawet podsumowanie dalszego losu transformacji.
Czym była ta wymarzona normalność?
Nie wiem, dobre pytanie. Odpowiedź słychać chyba w wypowiedziach maturzystów z Kutna czy z warszawskiego Rejtana. Ci ostatni mówią, że nie chcą, aby życie minęło im na mozolnym zdobywaniu rzeczy niezbędnych do egzystencji, marzą o możliwości zaspokojenia swoich pragnień – czy to będzie dom, czy wymarzona praca. O normalności pisze w dzienniku Tomasz Jastrun, który chciałby pójść z przyjaciółmi na kolację do restauracji w mieście i spędzić miły, beztroski wieczór. Małżeństwo z Dębicy opowiadało mi, że w latach 80. dostali w paczkach z zagranicy dziecięce śpioszki. Zapinały się za pomocą napów i oni nie mieli pojęcia, jak tego używać. Czuli, że niedaleko istnieje jakaś inna, symbolizowana przez te śpioszki rzeczywistość i chcieli mieć do niej dostęp. Wydaje mi się, że normalność dotyczyła nie tyle tego, żeby w kraju nie było tak zwanych Ruskich, ale aby był ten ser. I myślę, że nie należy się temu dziwić. Tylko garstka ludzi potrafiła wyobrazić sobie wówczas inaczej zorganizowany świat, większość liczyła na zmiany, ale nie śniła o upadku bloku sowieckiego. Ludzie marzyli o normalności, którą utożsamiali z łatwiejszym dostępem do różnych dóbr, ale też z brakiem układów. Mało kto miał jednak pomysł, jak to wszystko miałoby się stać rzeczywistością.
Bohaterkami twoich poprzednich książek były w dużej mierze kobiety, w tej opowieści ich głos słychać słabo. Historia wyborów to historia bez kobiet? Uderzający jest pod tym względem skład grona osób zasiadających przy Okrągłym Stole – 55 osób, w tym dwie kobiety i trzech księży obserwatorów.
W przygotowaniach porozumienia brało udział kilkaset osób, wśród których było wiele kobiet, ale na posiedzeniach plenarnych były tylko dwie, w tym Grażyna Staniszewska tylko na zamykającym obrady. Znów powołam się na jedną z rozmówczyń, która – wówczas jedna z niewielu zadeklarowanych feministek – przypominała, że mówiąc o kobietach w tamtym czasie, trzeba myśleć historycznie. Kobiety wtedy, nawet świadome praw, wiedziały, że będzie lepiej dla sprawy, jeśli region będzie reprezentował np. Władysław Frasyniuk, a nie Barbara Labuda. Grażyna Staniszewska znalazła się przy Okrągłym Stole, bo zmarł jeden z uczestników. Opowiadała niedawno w Onecie: „Pewnie by mnie tam nie było, bo wszyscy radzili, którego z panów by tu wydelegować, gdyby nie Basia Labuda. To ona powiedziała Władkowi Frasyniukowi, że musi być kobieta, że to będzie symboliczne docenienie roli, jaką my odegrałyśmy podczas lat konspiracji”. No więc kobiety rozumiały, że mają pracować na grupę, na przywódców.
Wtedy w ogóle kobiety traktowano, najoględniej mówiąc, protekcjonalnie. Minister przemysłu Mieczysław Wilczek, słynny orędownik kobiet, chodził do pism kobiecych i mówił tam o tym, że panie powinny wpływać na swoich mężczyzn, więcej od nich wymagać – wtedy na pewno sytuacja w Polsce się poprawi. Te pisma, skądinąd dość progresywne w promowaniu praw kobiet, ciągle miały o coś do czytelniczek pretensje – że nie tak załatwiły sprawy w małżeństwie, że nie dość głośno walczą o swoje w zakładach pracy. A one, czytelniczki, były po prostu umęczone. Dokuczliwa codzienność – to jedno. Drugie – to statystyki, z których wynika, że choć co druga pracująca osoba była kobietą, to na kierowniczych stanowiskach było ich 37 proc., w tym od poziomu dyrektora departamentu – ledwie 4 procent. Zarabiały o 30 proc. mniej niż mężczyźni. A oni w prasowych sondach zupełnie otwarcie mówili, że wobec złego zaopatrzenia rynku w pralki „jedyne automaty, które nam zostały, to żony”. Kobiety w opowieści o 1989 roku nie zostały zapamiętane, brakuje ich głosu w dokumentach i archiwach. A szkoda, bo z mojego doświadczenia wynika, że są świetnymi rozmówczyniami, pamiętają więcej szczegółów niż mężczyźni i, co ważne, opowiadają o sobie, a nie o całej Polsce. Na szczęście są książki Shany Penn, fantastyczna książka i film Marty Dzido – one przypominają rolę kobiet w Solidarności.
Praca nad książką zmieniła twoje spojrzenie na wydarzenia 1989 roku?
Na pewno. Mam wrażenie, że ta książka studzi emocje, moje w każdym razie wystudziła, pozwoliła mi spojrzeć na tamten czas z szerszej perspektywy. Oczywiście istnieje możliwość, że dotarłam akurat do opowieści, w których nie było euforii, a cała reszta Polski hucznie świętowała wygrane wybory i dokładnie ich dzień zapamiętała. Ja nie trafiłam na wspomnienie euforii, co najwyżej radości przemieszanej ze strachem.
4 czerwca 1989 przez 30 lat doczekał się wielu interpretacji – jest opowieść o cudzie transformacji, jest opowieść o zdradzie i trzecia, pisana już bez emocji uczestnictwa, przez młodszych ode mnie o dekadę lewicowych badaczy, o błędach transformacji. Pisząc książkę, próbowałam pokazać 1989 rok jak najbardziej „tam i wtedy”. Mam taką cechę, być może dobrą dla reporterki, że wierzę osobie, której słucham, a jednocześnie – przytakując – dodaję w myślach „ale”. Stąd pewnie, nawet jeśli do którejś wersji historii osobiście jest mi bliżej, to opisując, staram się pozostawać pośrodku. Mam nadzieję, że w tym wypadku mi się udało.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.