Idę do dwóch klasztorów, w których cisza nie jest być może najcichsza w Polsce, ale przynajmniej może być najstarsza. „Cisza jest pełnią słowa” – zachęca mnie hasło w klasztornej gablocie.
Zaczęło się od prostej prośby mojego syna: „Zabierz mnie tam, gdzie jest najciszej” (link do Prologu). Postanowiłem znaleźć dla niego to miejsce. Zapytałem o nie ludzi zajmujących się nagraniami terenowymi, specjalistów od hałasu, architektów dbających o akustykę naszych miast i domów. Rozmawiałem z pisarzami, artystami, naukowcami. Zamknąłem się w komorze bezechowej i spędziłem noc w klasztorze, w którym obowiązuje reguła kontemplacyjnego milczenia. Przeczytałem dziesiątki tekstów i książek. Dowiedziałem się z nich, że gdy nie ma człowieka, który mógłby się w ciszę wsłuchać, nie ma też ciszy jako takiej, co najwyżej można mówić o braku dźwięku. W końcu wynająłem specjalistę od systemów informacji geograficznej, Szymona Pifczyka. Razem z nim próbowałem znaleźć najcichsze miejsce w Polsce.
Przez miasto idę w słuchawkach. Jest poniedziałek, środek dnia, miasto huczy jak oszalałe. Przebiegam przez Rynek Główny i skrajem Błoni docieram aż do ulicy Zaścianek. Dopiero tam robi się spokojniej. Chowam słuchawki. Ścieżka wspina się między drzewami w stronę Kopca Kościuszki. Od czasu do czasu mijam łapiących słońce emerytów wygrzewających się na ławkach. Z Lasu Wolskiego (idę jego głównym grzbietem) z jednej strony widzę centrum, a z drugiej – bardziej peryferyjne dzielnice Krakowa i Wisłę. Po godzinie marszu siadam na ławce z widokiem na Przełęcz Przegorzalską. Ledwie jednak wyciągam butelkę z wodą, a za moimi plecami sadowi się rezolutny staruszek z komórką, którą dla wygody przełączył sobie na tryb głośnomówiący. Nie mam ochoty brać udziału w tej rozmowie.
Święty Benedykt, ideowy ojciec chrześcijańskiego monastycyzmu, nauczał, że klasztor musi być umiejscowiony na górze.
„Mnisi osiedlali się zawsze tam, gdzie było słychać jak najmniej – pisze Michał Krawczyk w tekście »Klasztor jako przykład planowania akustycznego na tle filozofii i teologii ciszy«. – Zgodnie z zasadą pierwotnego osadnictwa na pustyni egipskiej jeden erem powinien być oddalony od innej pustelni o taką odległość, by zamieszkujący je mnisi nie słyszeli się ani nie widzieli”.
Właśnie dlatego tutaj idę. Muszę dotrzeć do dwóch miejsc, w których cisza nie jest być może najcichsza w Polsce, ale przynajmniej może być najstarsza.
Gdybym mógł, odwiedziłbym pewnie jakiś klasztor kartuzów. To właśnie o nich Philip Gröning nakręcił w klasztorze Le Grande Chartreuse (Wielka Kartuzja) słynny film „Wielka cisza”. Ale kartuzów w Polsce już nie ma. Ich najstarsze eremy zostały skasowane w XIX wieku.
W ostatnich latach kilkadziesiąt zgromadzeń zakonnych otworzyło mury swoich klasztorów dla gości, by stworzyć miejsca noclegowe i zbudować ofertę pobytów. „Cisza koi i pozwoli usłyszeć to, czego pośpiech i zgiełk do nas nie dopuszczają” – czytam w ofercie Centrum Wiara i Kultura przy klasztorze w Hebdowie w Małopolsce. Siostry boromeuszki z Trzebnicy zapraszają do pokojów wyciszenia, a pokamedulski klasztor w Wigrach na turnus wyciszający. W jego dość napiętym programie są m.in. projekcja filmu o zwyczajach i codzienności oo. kamedułów, degustacja przysmaków kuchni kamedulskiej i warsztaty kulinarne, pokaz światło-dźwięk, a także wyciszanie w duchu kamedulskim przy wigierskich herbatkach ziołowych. Za dodatkową opłatą wyciszenie zostanie wzbogacone o rejs statkiem po jeziorze Wigry, spływ kajakowy i wycieczkę rowerową.
Natomiast Pustelnia Złotego Lasu w świętokrzyskich Rytwianach zachęca małym spa z ofertą masaży, zabiegów odprężających i oczyszczających, bezprzewodowym internetem w całym obiekcie, kącikiem telewizyjnym i możliwością przywiezienia czworonoga (dla leśników i duchownych 10 proc. zniżki). Ze wszystkich tych atrakcji korzystają podobno także łaknący ucieczki od zgiełku celebryci.
Najstarszym i jedynym zakonem kontemplacyjnym w Polsce są dziś kameduli. To właśnie ich erem założył w XVI wieku na zboczach Srebrnej Góry Paweł Justiniani. Zgodnie ze swoją nauką szukał miejsca „nie tylko oddalonego od cywilizacji, lecz wręcz groźnego”.
Za przełęczą droga znów pnie się pod górę, tym razem przez wyniosły bukowy las. Dudnienie samolotów startujących z Balic niesie się między drzewami. Gubię szlak w plątaninie rozjeżdżonych przez rowerzystów ścieżek. Cisza narasta. Wsłuchuję się w nią uważnie. W końcu docieram na skraj krakowskiego ogrodu zoologicznego. Buki są tu wręcz monstrualnie wysokie, stoją z dala od siebie. Po chwili między pniami pojawiają się wieże klasztoru.
Kwadrans później jestem na miejscu. Żyjący tu kameduli budzą się codziennie o 3.30, dni spędzają na modlitwie i pracy. Posiłki spożywają w samotności, w swoich celach. Nie jedzą mięsa, a w czasie postu także nabiału i jaj. Unikają mówienia, wolno im się porozumiewać tylko w sprawach absolutnie tego wymagających, a i wtedy na boku, szeptem. W klasztorze nie ma oczywiście radia, telewizji, internetu. Braci nie mogą odwiedzać rodziny. Cały kompleks jest szczelnie otoczony murem, na jego niewielki dziedziniec przed furtą może się dostać każdy. Dalej wstęp mają już tylko mężczyźni i tylko w bardzo określonych godzinach, kobiety zaś na teren klasztoru mogą wejść tylko kilka razy w roku.
Nie zatrzymam się na Srebrnej Górze, choć nawet kameduli otworzyli bramy swojego eremu dla gości. Musiałbym jednak przekonać przeora, że chcę w ciszy i skupieniu odnaleźć Boga. Nie zamierzam wprowadzać go w błąd tylko po to, by zrobić ten materiał.
Siadam na ławce i przez kilka godzin wsłuchuję się w przestrzeń. Szybko dociera do mnie, że o żadnej ciszy nie może tu być mowy. Szum autostrady i innych dróg biegnących w okolicy jest wręcz nieznośny. Odbija się od klasztornych murów i wypełnia dziedziniec nieprzyjemną wibracją.
Kamedulski erem stoi na południowym zboczu Srebrnej Góry, więc jest bezpośrednio wystawiony na wycie autostrady. Wzgórze i klasztor są tu właściwie pierwszą większą barierą, od jakiej może się odbić hałas tworzony przez tysiące samochodów. Z dzisiejszej perspektywy byłoby lepiej, gdyby Paweł Justiniani poszukał jeszcze groźniejszego miejsca, może gdzieś na północnym zboczu Srebrnej Góry. Dziś schowani za murami bracia ciszy muszą szukać przede wszystkim w sobie.
Schodzę w stronę Bielan, kładką dla pieszych przechodzę przez Wisłę i grzbietem nadrzecznego wału ruszam w stronę Tyńca. Znajduje się tam najstarszy klasztor w Polsce. Jego początki sięgają XI wieku. Jeśli gdzieś mam znaleźć odwieczną ciszę, to właśnie tam. Gdy docieram do stóp stojącego na wzgórzu opactwa, jest już późne popołudnie. W otwartej klasztornej furcie wita mnie gablota Wydawnictwa Benedyktyńskiego z hasłem zachęcającym do odwiedzenia księgarni: „Cisza jest pełnią słowa”. Na dziedzińcu kręci się trochę ludzi, najwięcej w okolicach bogato zaopatrzonego sklepu z produktami benedyktyńskimi. Można w nim kupić przyprawy, słodycze, przetwory, a także nalewki z certyfikatem mnisiej jakości. O tym, jak z tą jakością jest naprawdę, od lat rozpisują się media, które ujawniły, że benedyktyńskie produkty często niczym się nie różnią od podobnych tańszych wyrobów oferowanych przez podwykonawców opactwa. Nie przyjechałem tu jednak na zakupy, tylko po ciszę. Przede mną uważnie wsłuchiwał się w nią Marcin Dymiter (link do odcinka o pejzażu). Płytę z nagranym tu przez niego materiałem zamówili i wydali sami benedyktyni, gdy uruchamiali swój Dom Gości.
„Klasztory benedyktyńskie są przestrzenią żywej ciszy. Nie chodzi w nich o wygłuszenie czy izolację, lecz o wzmożenie wrażliwości” – pisał w tekście towarzyszącym temu wydawnictwu ojciec Bernard Sawicki.
Po kilkunastu kilometrach marszu jestem bardzo głodny. Postanawiam zjeść szybki obiad w przyklasztornej restauracji „Mnisze co nieco”. Zamawiam więc żur benedyktyński i pierogi klasztorne. Restauracja znajduje się w podziemiach. Z głośników sączy się benedyktyński muzak. Terminem tym określa się ten rodzaj dźwięków, którymi wypełnia się wnętrza sklepów i restauracji. To zwykle muzyka, ale czasem też dźwięki przyrody. Nie służą one jednak do aktywnego i świadomego słuchania, a raczej do zabijania ciszy. Ta według speców od marketingu nie sprzyja wydawaniu pieniędzy.
Korzystając z resztek dnia, postanawiam zajść jeszcze nad rzekę. U podnóża opactwa jest cicho i sennie, jeden z gospodarzy grabi liście i dorzuca je do płonącej sterty. Po okolicy snuje się pełen jesiennych wonności dym, choć przecież jest połowa marca. Nad rzeką pusto, włączam więc rejestrator i zakładam słuchawki. Szum autostrady dociera i tu, ale już nie tak nachalnie jak na Srebrnej Górze. Nie dominuje w przestrzeni, pozwala od siebie odpocząć. W oddali słyszę za to porykiwania samochodów jakichś lokalnych mistrzów kierownicy. Gdziekolwiek są, oddalają się jednak ode mnie, wkrótce nikną. Zostaję sam na sam z delikatnym pluskiem wody uderzającej o trap nieczynnej o tej porze roku przystani promowej. Po chwili od strony opactwa dobiega dźwięk dzwonów. Ich miarowe bicie wypełnia pejzaż. Słuchając ich wzmocnionego przez mikrofon śpiewu, odnoszę wrażenie, że kolejne uderzenia przetaczają się wręcz dosłownie przez przestrzeń i zostawiają w mokrej ziemi wklęsłe ślady. Dzwony w końcu milkną, a chwilę po nich wybudzone wcześniej z wieczornego letargu kaczki.
Mój pokój znajduje się w części Domu Gości nazwanej „Kompletną ruiną”. Przekornie, bo obowiązuje tu standard porządnego, choć pozbawionego nadmiernych luksusów hotelu. Klucz nie ma numeru, na przywieszonej do niego tabliczce jest napisane „św. Grzegorz”. Zmęczony drogą, kładę się na łóżku. Już zmierzcha. Słucham, jak kolejne uderzenia wiatru rozbijają się o blaszany dach. W oddali słychać przeciągłe wycie syreny wzywającej strażaków ochotników na akcję. Po chwili ich auto na sygnałach wyrusza w stronę pożaru.
Staję w oknie. I gdy już jestem bliski uznania, że poszukiwanie ciszy w Tyńcu miało jakiś sens, dociera do moich uszu dudniący dźwięk taniego popu. Odwracam głowę i już ich widzę. Nadchodzą od strony wsi. Ten z przodu idzie tyłem i nagrywa telefonem troje pozostałych. W jednym z plecaków ukryli bezprzewodowy głośnik, prawdopodobnie sprawdzają jego moc. Gdy są blisko mnie, jeden z nich mówi:
– Dobra, mamy. Teraz scena nad rzeką i możemy to wrzucać.
Dzwonię do Szymona Pifczyka, który pracuje dla mnie nad mapą najcichszych miejsc w Polsce.
– To ciche miejsce jest tak daleko od ludzi, jak to tylko możliwe – mówię mu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.