Syn polsko-francuskiego arystokraty, malarza Balthusa, został przyjacielem projektanta Alessandro Michele’ego i ambasadorem zapachu Gucci Mémoire d’Une Odeur. Ubrania od ekscentrycznego dandysa, muzyka i artysty w swingujących latach 60. pożyczali Bob Dylan, Jimi Hendrix i Mick Jagger.
Ze Stanislasem Klossowskim de Rolą spotykam się w Rzymie przy okazji promocji najnowszego zapachu marki Gucci Mémoire d’Une Odeur, którego jest jednym z ambasadorów. Syn Balthusa za sprawą reżysera Luchina Viscontiego w 1959 roku zainteresował się filmem. Podjął nawet karierę aktorską w Hollywood. Pod koniec 1964 roku wyjechał jednak do Paryża, by dołączyć jako perkusista do zespołu Vince’a Taylora The Playboys. Jego kariera muzyczna rozpoczęta w latach 60. zaowocowała przyjaźnią z członkami zespołu The Beatles i The Rolling Stones, a oryginalny ubiór księcia Stasha w swingującym Londynie lat 60. stał się inspiracją dla stylu peacock.
Jak został pan ambasadorem zapachu Gucci?
Zaczęło się od tego, że Alessandro Michele chciał wykorzystać do zdjęć mój zamek. Mój ojciec, który mieszkał przez 16 lat w Villa Medici, po całych Włoszech szukał miejsca, gdzie chciałby osiąść na stałe. Znalazł je godzinę jazdy na północ od Rzymu. Długo czekał, aż wystawiono zamek na sprzedaż. To była kompletna ruina, ale zobaczył w niej coś niezwykłego. Ojciec, jak to miał w zwyczaju, przywrócił zamkowi świetność. Od śmierci ojca ja mieszkam w zamku przez sześć miesięcy w roku, zdecydowanie częściej niż w swoim domu w Malibu.
Co takiego szczególnego jest w tym zamku?
Ostatni król Lombardii zbudował go jako fortecę. W czasie renesansu Castle of Montecalvello był w pełni funkcjonującym pałacem. Dziś zachwycają przede wszystkim freski na ścianach, prawdziwe dzieła sztuki.
Alessandro Michele znał to miejsce wcześniej?
Wiedział o nim, bo mieszka niedaleko, ale nigdy nie był w środku. Poprosił mnie o udostępnienie zamku, a potem zapytał, czy chciałbym wziąć udział w kampanii. Złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Byłem zafascynowany tym, że ktoś tak młody jak on ma tak głębokie wyczucie historii, stylu, sztuki. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Jaki jest zapach Mémoire d’Une Odeur?
To fascynujący, magiczny, bardzo szczególny zapach. To połączenie wspomnień o letniej nocy, pełni księżyca i o ogrodzie Villa Diodati, domu, który wynajmował między innymi lord Byron, a ja mieszkałem w nim jako kilkulatek pod koniec wojny.
Pana miłość do satyny, aksamitu i bogato zdobionych materiałów zaczęła się, gdy był pan dzieckiem?
Tak, mnie i mojego brata pięknie ubierano. Wcześnie rozwinęło się więc u mnie zamiłowanie do wykwintnych ubrań. Czułem się komfortowo, nosząc kostiumy, a nie zwykłe ubrania. Jednocześnie od dzieciństwa nienawidziłem konwencji. Właściwie był to jedyny powód, dla którego nie poszedłem do szkoły z internatem. Zdałem wszystkie egzaminy, ale nie pozwoliłbym sobie na to, żeby wyglądać jak truposz w nudnym mundurku.
Na czym polegał peacock style, z którego jest pan znany?
Cały pomysł polegał na tym, żeby zdobywać rzeczy, których nikt inny nie mógłby kupić. Podczas gdy jedni ludzie, widząc skupisko butików, czują podekscytowanie, ja staram się, na ile to możliwe, unikać kupowania ubrań, które są powszechnie dostępne. W latach 60. szukałem antyków. Moim najlepszym przyjacielem w tym czasie był założyciel Rolling Stones, Brian Jones. Chodziliśmy do sklepów z odzieżą damską, żeby kupić ubrania vintage, które można było przerobić na tuniki, bo chcieliśmy wyglądać jak średniowieczni rycerze.
Mieliście podobny gust?
Tak, często wymienialiśmy się ubraniami, zresztą moje ubrania pożyczali też inni znajomi: Bob Dylan, Jimi Hendrix, Roger Daltrey i Keith Moon z The Who, chłopcy z The Rolling Stones. Byłem też przyjacielem Johna Lennona, Paula McCartneya i George’a Harrisona.
Jaka atmosfera panowała w swingującym Londynie lat 60.?
Termin swinging London ukuł magazyn „Time” w 1966 roku. Opublikował wtedy mapę miejsc, do których zwykliśmy chodzić: nasze ulubione butiki vintage, Robert Fraser Gallery i kluby przy King’s Road. A my byliśmy po prostu paczką przyjaciół, w większości zainteresowanych muzyką. Ludzie szukali sposobu, żeby do nas dotrzeć, ale my szukaliśmy po prostu ukojenia we własnym towarzystwie. Byliśmy braterstwem, które już nie istnieje, bo teraz każdy zespół ma tysiące asystentów produkcji. Dzisiaj nawet amatorzy, którzy grają w garażu, mają lepszy sprzęt wzmacniający, a my, kiedy graliśmy na scenie, nie słyszeliśmy siebie nawzajem prawie w ogóle – przez tysiące krzyczących dziewcząt. Spotykałem się wtedy zresztą z Anitą Pallenberg, późniejszą dziewczyną Micka Jaggera. To ja ich ze sobą poznałem. Wszyscy kochaliśmy się wtedy w Françoise Hardy, ale ona była oddana swojemu chłopakowi, fotografowi Jeanowi-Marie Périerowi, więc nic nie mogliśmy zrobić.
Uważał się pan za dandysa?
„Dandys powinien żyć i umrzeć przed lustrem” – mawiali Francuzi. Pojęcie to powstało na początku XIX wieku. Nam bliższe było performatywne podejście do mody reprezentowane przez Les Incroyables, arystokratów szokujących swoim wyglądem Paryż za rządów dyrektoriatu w końcu XVIII wieku.
Alessandro Michele patrzy na modę w podobny sposób?
On jest jednym z nas, choć należy do innego pokolenia. Rozumie, że ten pozornie arogancki styl był tak naprawdę sprzeciwem wobec otaczającego świata. Gdy jadłem kolację z byłym królem Włoch w syryjskiej sukni ślubnej i srebrnej koronie, ludzie umierali z zachwytu. Teraz ja jestem wielkim fanem marki Gucci. Choć ona wywodzi się z bardzo klasycznego poczucia elegancji, Michele zaszczepił w niej psychodeliczną fantazję.
Czy ma pan teraz misję, którą chce zrealizować?
W tym roku mija 50 lat od śmierci mojego najlepszego przyjaciela, Briana Jonesa. Nakręciłem trzy telewizyjne wywiady o nim i wziąłem udział w projekcie wydania książki ze zdjęciami fotografa Michaela Coopera. Opowiem w niej o naszym spotkaniu i rywalizacji między zespołami.
Czyli jednak była między wami rywalizacja?
Oczywiście, ale tylko zawodowa, bo wtedy na światowym rynku muzycznym było pewnie z dziesięć liczących się zespołów. Byłem pierwszą osobą, którą poproszono o to, by dołączyła do The Monkees. Odmówiłem, mimo że moi przyjaciele ją tworzyli. Bob Rafelson, który dopiero później stał się sławnym reżyserem, i Bert Schneider byli na mnie wściekli.
Pana ojciec był sławnym malarzem. Nie kusiło pana, żeby malować?
Gdy byłem małym dzieckiem, zostałem sam na sam z chorym wtedy ojcem. „Jeśli kiedykolwiek zaczniesz malować, odetnę ci palec” – powiedział mi. Te słowa tak mnie przeraziły, że przez wiele lat nie mogłem rysować. Wiele lat później, na kilka lat przed jego śmiercią, ojciec zobaczył mój rysunek. „Jestem naprawdę szczęśliwy, bo wszystkie moje dzieci mają talent” – powiedział wtedy.
Arystokratyczne korzenie były dla pana przepustką do sławy?
Nigdy nie lubiłem towarzystwa arystokratów, wolałem muzyków. W latach 60. bohema była egalitarna. Imprezy często kończyły się piciem kawy w barze z robotnikami idącymi do pracy. Teraz każda kafejka w Paryżu nazywa się brasserie, ale to już nie jest to samo. Les Halles stały się galerią handlową, a w tamtych czasach funkcjonował tam wczesnoporanny klub z muzyką jazzową. Centrum Pompidou jest teraz muzeum, a kiedyś było to miejsce, gdzie późno w nocy można było wpaść na świetną zupę cebulową.
Niczego pan nie żałuje?
Ludzie próbowali nas zniszczyć, bo nie pasowaliśmy do ich heteronormatywnej wizji świata.
A czego nie wypada dziś dżentelmenowi?
Choć jestem człowiekiem z innej epoki, jestem zawsze za całkowitą wolnością. Każdy człowiek powinien ją realizować w każdy możliwy sposób. Wbrew poprawności politycznej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.