Katarzyna Chudyńska-Szuchnik napisała o architektonicznych perełkach, po których zostały tylko stopnie schodów, o ratowaniu tych miejsc. Ale tak naprawdę o ludziach dbających o świdermajery, o budowniczych, ich rodzinach, potomkach, przyjaciołach, sąsiadach. Opowiedziała w ten sposób kawałek XX-wiecznej historii Polski.
„Powietrze jak w aptece” – słusznie zauważa Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, nie ona pierwsza. O tym, że na południowy wschód od Warszawy warto się wyprawić z celach zdrowotno-rekreacyjnych, stołeczni państwo wiedzieli już dawno, szczególnie państwo o żydowskich korzeniach. Powstawały więc na linii otwockiej kolejne budynki w stylu chalet suisse, zatopione w zieleni drewniane domy, którym pod II wojnie Konstanty Ildefons Gałczyński nadał błyskotliwą, dowcipnie burżuazyjną nazwę, pisząc w „Wycieczce do Świdra”: „te wille, jak wójt podaje/ są w stylu świdermajer”.
Wszystkie rodzaje domów
Świdermajery wyrastały jak grzyby po deszczu, zachwycając snycerską fantazją werand, tarasów, balkonów, balustrad, sterczyn i obramowań. Powstawały kolejne domy letnie, rezydencje, pensjonaty, zerkające na siebie nawzajem zazdrośnie zza sosen. A sosny, trzeba dodać, są na linii otwockiej nie mniej ważne od chaletów, nie tylko dlatego, że pełniły rolę budulca, ale przede wszystkim z racji uporczywego porastania piaszczystych gleb, chętnego dzielenia się cieniem i tworzenia chłodniejszych powiewów w gorące nadświdrzańskie lato. Czy można znaleźć lepsze miejsca na uspokojenie serca, złagodzenie nerwów, nabranie sił i rumieńców, a co za tym idzie na przedłużenie żywota, szczególnie jeśli, jak Żydzi, nie wierzy się w życie pozagrobowe?
Z tym życiem sprawa staje się jednak problematyczna, bo nad tę podwarszawską arkadię z początku XX wieku nadciągają z końcem lat 30. ciemne chmury. Kąpiele w leniwym Świdrze, poobiednie drzemki na słonecznych tarasach i przyrządzane przez gosposie smakołyki, zamieniają się w głód, przemoc, strach i straszny ścisk getta. Getta, które w końcu wyjedzie do Treblinki i nigdy już z niej nie wróci. W świdermajerach zapadnie nagła cisza i pustka, zwiastująca powolną agonię domów bezpańskich, domów uśpionych, domów duchów. Tych kategorii, stworzonych przez Katarzynę Chudyńską-Szuchnik, jest znacznie więcej, bo zmieniają się czasy i ustroje. Mamy więc domy wspólne, domy pekiny, domy ogniska, domy skarbonki i w końcu, w ostatnich latach, pojawiają się domy klony – neoświdermajery neoliberalizmu.
Opowieść o budowniczych arkadii
Opowiedzieć XX-wieczną historię Polski wyciosaną w drewnie to nie lada zadanie, ale autorka „Świdermajerów” jest zaprawiona w boju. Kilka lat temu napisała „Zręcznych. Historie z warszawskich pracowni i warsztatów”, wydanych przez Muzeum Warszawy, za których była nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. W jej opowieści o mistrzach i czeladnikach rzemieślniczej stolicy jest mnóstwo reporterskiej ciekawości i ani grama sentymentalizmu. Podobnie jak w „Świdermajerach”, historii o tym, jak było drzewiej i jak jest dzisiaj, o architektonicznych perełkach, po których zostały tylko stopnie schodów, i o ratowaniu, odbudowywaniu, remontowaniu tego, co się ostało. Jest to bowiem książka, której nie da się zamknąć, nie da się skończyć, książka domagająca się kolejnych rozdziałów, choć jednocześnie – przynajmniej dla mnie – to również opowieść o zamordowanym świecie Izaaka Wölflinga, Józefa Feinera i jego małżonki Zeldy Fajgenblat czy Abrama Gurewicza, którego sanatorium, nawiasem mówiąc, jako jedno z nielicznych miało wielkie szczęście i zostało poddane restauracji, docenionej potem nominacją od Nagrody Architektonicznej „Polityki”.
„Świdermajerowie”, co pewnie zaskoczy niejedną osobę, nie są jednakowoż książką o budynkach. Oj, nie. Katarzyna Chudyńska-Schuchnik śledzi co prawda losy niejednego z nich, ale tak naprawdę napisała – proszę zwrócić uwagę na tytuł – wciągającą książkę o ludziach, o budowniczych, ich rodzinach, ich potomkach, ich przyjaciołach i sąsiadach. Napisała o wspomnianym już Izaaku Wölflingu, Janie Święchu, Stanisławie Russku i Jakóbie Dietrichu, którzy wyjechali z Warszawy, żeby budować nowe, lepsze, wymarzone domy. Dla siebie, dla swoich bliskich, dla kolejnych pokoleń. Plan był fantastyczny, realizacja całkiem udana, a potem po ich marzeniu przejechała się wielka historia i dzisiaj o zachwycających niegdyś domach tortach można usłyszeć, że to niepotrzebna rudera. Z tego powodu, jak pisze autorka, „w miejscowościach linii otwockiej syreny wyją regularnie”. Syreny, ma się rozumieć straży pożarnej, która przyjeżdża pod te same adresy nieraz kilkukrotnie, bo świdermajery płoną do skutku – w ich miejscu można potem postawić dom z katalogu, dyskont albo parking. W kraju, w którym dziedzictwo odmienia się przez wszystkie przypadki i wydaje miliardy na nikomu niepotrzebne megainwestycje, nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby stworzyć kompleksowy program renowacji świdermajerów – bo po co ratować jakieś pożydowskie domki? „Bardzo nam zależy na świdermajerach, ale ratować się tego nie da” – mówią otwartym tekstem w otwockim urzędzie. Czyżby?
W przyszłym roku minie sto lat od czasu utworzenia gminy Letnisko Falenica, połkniętej już w połowie XX wieku przez Warszawę. Może to będzie jakimś impulsem do działania z większym rozmachem? Zobaczymy. Choć dzisiaj więcej niepokoi niż napawa optymizmem. Także w Śródborowie, gdzie zamknięto niezwykle ważną także dla powojennej historii żydowskiej legendarną Śródborowiankę. Miejmy nadzieję, że nie spotka jej los Teatru Żydowskiego w Warszawie, w miejscu którego jest parking.
Tymczasem na linii otwockiej działają współcześni Świdermajerowie – remontują, ratują, opisują, propagują, robią, co tylko mogą, by to unikatowe dziedzictwo materialne na skalę ogólnopolską przetrwało. Teraz, dzięki swojej znakomitej książce, dołączyła do nich również Katarzyna Świdermajerowa, znaczy się, przepraszam, Chudyńska-Schuchnik.
„Świdermajerowie”, Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, Wydawnictwo Dowody
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.