Reprezentowała m.in. irańską aktywistkę na rzecz praw kobiet w postępowaniu przygotowawczym dotyczącym nadużycia uprawnień przez funkcjonariuszy granicznych. Z Wolnymi Sądami występuje przed unijnymi instytucjami. Aktywistki zatrzymane podczas Strajków Kobiet dzwonią do niej, bo wiedzą, że zawsze im pomoże i mogą jej zaufać. – Uważam, że pomaganie słabszym jest istotą naszego zawodu – mówi Sylwia Gregorczyk-Abram, adwokatka i współzałożycielka Wolnych Sądów.
Zawsze chciała być prawniczką. Wychowała się w murach prokuratury rejonowej w Garwolinie, której szefem był jej tata. Zabierał Sylwię ze sobą do pracy. Ma przebłyski z dzieciństwa, w których z prokuratorami i adwokatami puszcza papierowe samoloty z okien budynku na ulicę. Dla niej to było naturalne, że gdy dorośnie, też będzie jak koledzy i koleżanki taty. Przyznaje, że nie miała innego pomysłu na siebie. Chciała zostać prawniczką, żeby dzięki wiedzy i umiejętnościom, które zdobędzie, wpływać na ludzkie życie. Od dziecka miała w sobie dużo niezgody na świat i była wrażliwa na to, co się dzieje dookoła.
Ojciec Sylwii pracował wtedy jako notariusz. Zmarł, gdy miała 12 lat. Rano w sylwestra, jadąc autem do klienta – ludzie lubią załatwiać sprawy w ostatni dzień roku – wpadł w poślizg i zginął na miejscu. Sylwia została sama z mamą, pielęgniarką. Dwaj starsi bracia prowadzili już wtedy własne życie. W podstawówce nie potrafiła się odnaleźć, dopiero w liceum poznała osoby z podobną wrażliwością i aspiracjami. Była empatyczna i nie umiała obojętnie przejść obok niesprawiedliwości, musiała działać. To zaleta, ale też wada, bo powoduje przeładowanie bodźcami i zobowiązaniami. Dla niej każda sprawa jest najważniejsza. Nie zrobi przecież gradacji, bo jak? Uchodźcy teraz liczą się bardziej od osób zatrzymanych na protestach? Wszyscy są dla niej tak samo istotni. Nie wartościuje tragedii, bo każdy ma swoje doświadczenia. Przekonała się o tym boleśnie, gdy 12 lat temu została mamą.
Do tamtego momentu życie Sylwii układało się jak w serialowej amerykańskiej bajce o zdolnej, mądrej, dobrej i pięknej adwokatce. Na studiach wszystko jej się podobało. – Jestem nudziarą. Lubię procedury i kodeksy. Uczyłam się bardzo dobrze. Skończyłam studia z wyróżnieniem, byłam w pierwszej piątce – opowiada. Jest bardzo ambitna, jasne. Ale świetnych ocen potrzebowała również do tego, żeby otrzymać stypendium naukowe. Miała dwa – w sumie 1700 złotych. To było dużo. Dzięki świetnym wynikom pojechała na Erasmusa do Manchesteru. Na trzecim roku studiów zaczęła pracować w call center Citibanku i do dzisiaj twierdzi, że obsługiwanie systemów bankowych jest bardzo trudne (nie ma umysłu ścisłego), a szkoła życia, którą przeszła, pracując tam, przygotowała ją w znacznym stopniu na hejt, z którym dzisiaj ciągle się mierzy. – Po raz pierwszy przekonałam się, jak podli potrafią być ludzie. Przez słuchawkę czuli się bezkarni i niewidoczni – mówi. Dostawała nagrody za najlepszą obsługę klienta, choć zawsze miała słabe wyniki w sprzedaży. Tego nie potrafiła robić. Potrafiła za to od razu po studiach dostać się do warszawskiego oddziału międzynarodowej kancelarii Clifford Chance. Tam poznała przyszłego męża. – Myślałam, że moja kariera korporacyjna potoczy się płynnie. Chciałam dobrze zarabiać i pracować w prestiżowej kancelarii. I tak się zapowiadało. Wzięłam ślub. Byliśmy młodzi, odnosiliśmy sukcesy w branży. Wzięliśmy kredyt na duże mieszkanie w Warszawie, przecież mogliśmy sobie na to pozwolić – wspomina. Gdy miała 27 lat, urodziła syna. I wtedy wszystko się zmieniło. – Pamiętam, jak kiedyś bawiło mnie, gdy kandydaci podczas kampanii wyborczych mówili, że chcą zostawić lepszy świat dla swoich dzieci. Ale tak właśnie jest. Gdy zostałam mamą, otworzyłam oczy na wiele spraw, na które wcześniej – jako zafiksowana na pracy prawniczka w korporacji – nie zwracałam uwagi. Zaczęłam myśleć o tym, w jakim otoczeniu będzie żyć moje dziecko, a chciałabym, żeby świat wokół niego był poukładany, praworządny, jak najmniej zły – mówi.
Syn miał problemy ze zdrowiem, wymagał ogromnej uwagi. Sylwia musiała przeorganizować życie. Nie mogła wrócić do kancelarii na pełen etat, więc mogła z niej tylko odejść. Nastał trudny czas. Nagle została bez pracy, siedziała w domu z ukochanym synem. Myślała wtedy, że nic dobrego już się jej w życiu nie przytrafi. Trzy bezrobotne lata po urlopie macierzyńskim były dla niej bardzo ciężkie. – Ten czas mnie ukształtował. Myślę, że dzięki temu doświadczeniu jestem tak bardzo wrażliwa na ludzkie historie, bo wiem, jak to jest, gdy ci się kończy świat. Dla każdego z nas ten moment znajduje się gdzie indziej. Pamiętam stan rozpaczy, w który popadłam, i to nie pozwala mi przechodzić obojętnie obok ludzkich tragedii. Mnie wtedy nikt specjalnie nie pomógł. Nie pomyślał, że może potrzebowałabym zajęcia dla swojego umysłu. Nie obwiniam bliskich, bo ludzie często nie wiedzą, jak się zachować, i nie oznacza to, że mają złe intencje. Ale ja nie chcę pozostawać obojętna – mówi.
Wróciła do pracy, gdy zgłosiła się do niej rodzina siedmioletniej dziewczynki molestowanej seksualnie przez nauczyciela. Rodzice od razu uwierzyli córce, szkoła niestety nie. – Gdy wkroczyłam do akcji, akt oskarżenia od roku leżał w sądzie, zajęłam się tym, bo chciałam zawalczyć o dobrostan tej dziewczynki, która to, co jej się przydarzyło, będzie pamiętać całe życie. Chciałam, żeby wiedziała, że nauczyciel poniesie konsekwencje swojego czynu, że sprawiedliwość istnieje – wspomina Sylwia. Wygrała sprawę – dwa razy w Sądzie Najwyższym, a prześladowca trafił do więzienia.
Pomyślała, że skoro dokonała tego, siedząc w domu, to może poprowadziłaby w ten sposób inne sprawy, łącząc to z opieką nad synem. Zaproponowała kancelarii, w której pracowała przed jego urodzeniem, że pokieruje dla nich działem pro bono za niewysokie wynagrodzenie. Dostała zgodę i zajmuje się tym do dzisiaj.
* Cały tekst o Sylwii Gregorczyk-Abram przeczytacie w „Vogue Leaders”. Do kupienia w punktach sprzedaży i i online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.