Podobno zasypała ich lawina. Mogły też rozszarpać ich dzikie zwierzęta, porwać tubylcy albo uśmiercić yeti. Do dziś nie wiadomo, co stało się z uczestnikami wyprawy na uralski szczyt Otorten w styczniu 1959 roku. O „Tragedii na Przełęczy Diatłowa” pisze Alice Lugen, debiutująca pod pseudonimem polska pisarka, która do tej pory była ghostwriterką popularnych biografii.
Co zrobić, żeby młodzież radziecka była jeszcze bardziej radziecka niż wcześniej, a więc w kraju wyniszczonym wojną i sterroryzowanym łagrami? Dać młodzieży rozrywkę, lecz nie po zachodniemu zgniłą, gdzie ciągle jak nie boogie-woogie i rock’n’roll, to seks i narkotyki. Miała to być rozrywka aż do przesady radziecka – stawiająca na siłę mięśni i charakterów, wierność ideom partii komunistycznej i budowie najszczęśliwszego ustroju na ziemi. Jak się młodzież wymęczy i utrwali sobie materialistyczny światopogląd, będzie młodzieżą dziesięć razy lepszą, zdolną do zwycięstwa w zimnej, a może i gorącej wojnie. Tak postawiono na turystykę, traktowaną w kategoriach sportu wyczynowego. Szło bowiem nie o to, by zrobić sobie jakiś kilkukilometrowy spacerek, a nawet pobawić się w wysokie góry, jak w naszych Tatrach, lecz zdobywać niezdobyte, odkrywać nieodkryte i sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Rozmiar i klimat radzieckiej Syberii zdawał się namawiać, by organizować ekstremalne wyprawy.
Taką właśnie wyprawę zorganizowali studenci i absolwenci Politechniki Uralskiej, mieszczącej się w Swierdłowsku (dziś Jekaterynburgu), za czasów radzieckich mieście zamkniętym ze względu na instytuty badawcze oraz fabryki pracujące na potrzeby wyścigu zbrojeń.
Była ich dziewiątka doświadczonych w takich ekspedycjach, wysportowanych i nawykłych do ekstremalnego wysiłku dziewcząt i chłopców, zaopatrzonych we wszelkie konieczne zezwolenia władz partyjnych, turystycznych i bezpieczeństwa (z niezbędnym wyposażeniem było znacznie gorzej, włączając w to mapy, lekarstwa, a nawet buty). Za cel wybrali Otorten, niewysoki uralski szczyt, lecz nigdy niezdobyty zimą. Wiedzieli, że będzie trudno, co stanowiło tylko zachętę. Wyruszyli 23 stycznia 1959 roku. Nie wrócili, a ekipy poszukiwawcze po wielu tygodniach odnalazły ich ciała z nietypowymi obrażeniami. Śledztwo zamknięto w maju tego samego roku. Za przyczynę śmierci młodych ludzi uznano „wielką siłę”, co samo w sobie brzmi tajemniczo i absurdalnie.
Już od pierwszych stron książki o tym wydarzeniu wiemy, że Alice Lugen w swojej „Tragedii na Przełęczy Diatłowa” nie wyjaśni nam zagadki wyprawy sprzed 70 lat. Bo i nie na tym polegało zadanie, które postawiła sobie autorka. Skoro Lugen wiedziała, że nie rozwikła tajemnicy, postanowiła opowiedzieć, dlaczego zagadka jest nierozwiązywalna, tak w Związku Radzieckim, jak i w Rosji, choć pytano o nią ludzi najbardziej wpływowych, bo z samej wierchuszki władzy oraz wszystkowiedzących pracowników służb. Od ponad 60 lat nad Otortenem wisi mgła niedopowiedzeń, zakazów i prikazów, pajęczyna sprzecznych decyzji i niewyjaśnionych posunięć, splątana z radziecko-rosyjską obsesją tajności oraz – wybaczcie powtórzenie – radziecko-rosyjskim wszechpanującym bałaganem.
W efekcie otrzymujemy thriller biurowo-archiwalny, co tylko brzmi zniechęcająco, gdyż naprawdę jest thrillerem pierwszej wody, a Alice Lugen (pod tym pseudonimem kryje się polska pisarka, książka jest jej samodzielnym debiutem, a ma już na koncie ponad 20 biografii jako ghostwriterka) można porównać do wybitnych autorów wyrafinowanych sensacji. Czytamy zapis, jak władze radzieckie, a potem rosyjskie, próbują rozszyfrować przyczynę śmierci dziewiątki młodych ludzi, tak aby za Boga nie powiedzieć prawdy, mimo że jest ona najpewniej w zasięgu ręki.
Sugerowano więc, że zdobycie Otortenu to była ściema, gdyż rzeczywistym celem ekspedycji były uralskie pokłady złota. Mówiono, że uczestnicy, w końcu studenci prestiżowej uczelni i młodzi, obiecujący pracownicy instytucji działający na rzecz radzieckiego przemysłu wojennego, postanowili uciec na Zachód przy pomocy zagranicznych tajnych służb i sprzedać tam najściślej strzeżone tajemnice armii Związku Radzieckiego. Albo że wyprawa skończyła się tragedią na skutek gigantycznej lawiny, oberwania się tzw. deski śnieżnej lub w wyniku huraganowego wiatru. Wszystko to jest rewelacyjne, a wręcz niedorzeczne, więc posiłkowano się teorią ataku dzikich zwierząt (cóż z tego, że z niewyjaśnionych przyczyn zwierzęta w domniemanym czasie katastrofy oraz później omijały tereny wokół Otortenu), wymordowaniem ekipy przez uciekinierów z łagrów (Ural był naćkany radzieckimi obozami pracy) albo przez myśliwych z tubylczego ludu Mansów, którym o włos nie zasądzono kary śmierci. A kiedy padł ZSRR, zaczęto przywoływać hipotezy o tajemniczych istotach mających żyć w uralskiej głuszy, takich niby-yeti, lub interwencji sił pozaziemskich. Lecz kiedy ktoś choćby zahaczał o udział wojska w tragedii pod Otortenem, natychmiast tracił głos, odbierano mu prawo do oficjalnego śledztwa lub dostępu do archiwów.
Książka Lugen umiejętnie gra czytelniczymi emocjami. Skoro od samego początku wiemy, jak skończy się wyprawa, pozostajemy w niekłamanym zdziwieniu, po co jej uczestnicy idą na pewną śmierć. I okazuje się, że poznamy odpowiedź: jeśli nie ma boogie-woogie, dżinsów, LSD i nieskrępowanego seksu, życie młodych jest tak bez sensu, że po emocje trzeba się pchać na niezdobyty szczyt.
„Tragedia na Przełęczy Diatłowa”, Alice Lugen, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.