Wiemy o nim wszystko i nic. I jeśli ktoś nadal nie pojmuje Boba Dylana, tu ma okazję go zrozumieć. W filmie „Kompletnie nieznany” reżyser James Mangold zrobił wszystko, aby go wyklarować. Grający główną rolę Timothée Chalamet wciela się w postać znakomicie.
„Bywaj zdrów, dobrze było cię poznać,
Zapylony, stary kurz już dociera pod mój próg,
A mnie trzeba dalej dryfować”.
Woody Guthrie „Dusty Old Dust (So Long, It’s Been Good To Know Yuh)”
Jest cud w muzyce rodzącej się na naszych oczach. Zarejestrować go, a potem odtworzyć tak, żebyśmy czuli ciarki na plecach, to najtrudniejsze zadanie. Dwudziestoletni pryszczaty wyrostek z ledwo sypiącym się wąsem (Timothée Chalamet) wpada w odwiedziny do szpitala poznać starego mistrza – legendę folku, Woody’ego Guthriego (Scoot McNairy). Onieśmielony, zdaje się nadmiernie wychwalany przez swojego mentora Pete’a Seegera (Edward Norton). Obłożnie chory Guthrie chce usłyszeć coś, co podniesie go na duchu. Młokos niechętnie sięga po gitarę i w momencie, gdy zaczyna śpiewać, przemienia się w pośrednika między światami. Choćby dla tej sceny – jednej czy dwóch – warto zobaczyć filmową biografię Boba Dylana.
Minęliśmy się o 40 lat, dlatego zawsze chciałam go spotkać. Uczucie prawdziwego kontaktu z żywą osobą dał mi najpierw film Todda Haynesa. W „I’m Not There. Gdzie indziej jestem” (2007) jednego człowieka grało sześciu wykonawców: od dziecka, przez kobietę, aktora odtwarzającego prawdziwą postać, muzyka rockowego, pastora i poetę z innego kraju sprzed wieku. Bohaterem nie musiał wcale być artysta, drugi człowiek zawsze jest tajemnicą, jednak twórca służy za soczewkę, którą można przyłożyć do siebie.
Cate Blanchett, Ben Whishaw, Christian Bale, Heath Ledger, Richard Gere, Marcus Carl Franklin – żadne z nich w „I’m Not There. Gdzie indziej jestem” nie zbliżyło się do Boba Dylana bardziej niż inne – dopiero w sumie stworzyli wielopostaciowe oblicze. Jak pryzmat rozszczepili tożsamość, która nigdy nie jest jednorodna: każdy wie to o sobie, lecz u Dylana jest to szczególnie wyraziste. Nieukryte pod naprędce skleconymi metkami: pieśniarz, poeta, muzyk folkowy, kompozytor, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Żadne z tych określeń nie definiuje go bardziej niż inne. Czy w ogóle lista osiągnięć wyjaśnia człowieka? Litania pełnionych funkcji, wykształcenie lub jego brak? Można jak Dylan otrzymać dwa doktoraty honoris causa, podczas gdy nie ukończyło się żadnych studiów. Więc może opisuje go rola społeczna? Ojciec szóstki dzieci, mąż dwóch kolejnych żon, wnuk żydowskich imigrantów z Ukrainy i Litwy, aktywista. Symbol amerykańskiej kontrkultury. Wiemy o nim wszystko i nic. Odczytanie mowy noblowskiej powierzył Patti Smith.
Poznać Boba Dylana znaczy zobaczyć nieskończoność
Udało mi się go spotkać w listopadzie 2019 roku, gdy grał w Nowym Jorku 10 koncertów z rzędu. Co wieczór wychodził na scenę Beacon Theatre i śpiewał zarówno nowe utwory, jak i swoje największe hity. Na widowni siedziały głównie białe osoby – pary w podeszłym wieku, odświętnie ubrana młodzież z rodzicami, wielopokoleniowe rodziny. Obstawiam, że sprowadziła ich tutaj równie dobrze nostalgia, jak edukacja. My także przyszliśmy w uroczystym nastroju, maskując się elegancką czernią. Mistrz zjawił się na obcasach w cekinowym fraku i tradycyjnie ciemnych okularach. Stał do nas głównie tyłem lub bokiem, w ciągłym kontakcie ze swoim zespołem. Obcowanie z nim było czystym wzruszeniem, jakby przez niego dało się dotknąć historii Stanów Zjednoczonych. W jego głosie brzmiało wszystko, co przeżył. Kolega nazwał ciepło jego występ „skrzeczeniem świerszcza”. Dla mnie to była nocna pieśń sowy. Skąd wziął się taki ktoś w świetle sceny, choć widziałam poświęcone mu filmy fabularne i dokumentalne, nadal nie wiem.
Film „Kompletnie nieznany” dotyka fenomenu „bycia znikąd” w sposób najbardziej dosłowny i objaśniający, jak to tylko możliwe. Jeśli ktoś nadal nie pojmuje Dylana, tu ma okazję go zrozumieć. Reżyser James Mangold („Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”, „Le Mans’66”, „Logan: Wolverine”) zrobił wszystko, aby go wyklarować. Nie da się tego prościej wyłożyć. Zasadniczą ideą tego filmu jest założenie, że człowiek, który sam nie wie, kim jest, będzie szukał odpowiedzi na to pytanie przez kolejne sojusze i wcielenia. Spróbuje się dopasować do oczekiwań, ale że jest nonkonformistą, będzie chciał też wyprzedzać trendy. Skorzystać z doświadczeń innych, przełożyć je na siebie, na przekór temu, co osiągają. Niewiedzę o sobie i swoich korzeniach wykorzysta jako paliwo do tworzenia własnej legendy. W końcu każdą tradycję kiedyś zaczęto i własną można rozpocząć w każdej chwili.
Jak naśladować Boba Dylana?
Na początek spytają, skąd się przyszło. Z całego świata, z kosmosu, z łona matki – trzeba odpowiedzieć, będąc ze sobą szczerym. Przecież nie da się wyjaśnić, jak coś powstało z nicości. Kim się było wcześniej? Cyrkowcem, włóczęgą, nastoletnim poetą – wszystkim, co się w niczym nie mieści, wszędzie, gdzie nigdy nie ma domu.
Jeśli trzeba się będzie przedstawić, to nazwiskiem, które samemu nadało się sobie. Wybrać, kim się jest, to dzisiaj standard, ale wtedy było swoistą nowością; znaczyło wyrwać się z klasowych ograniczeń. Nie zgadzać się na to, by urodzenie determinowało los aż do końca.
Trzeba było odkrycia, że przeszłość to coś, co ciągle konstruuje się od nowa. Bob Dylan wiedział o tym aż za dobrze. Imigranckie doświadczenie przodków znaczy, że zawsze będzie się z trzech miejsc jednocześnie: stąd, skądś i znikąd. Uchodźcy to przecież najinteligentniejsze jednostki, które potrafią się zaadaptować do nowych warunków, zrozumieć otoczenie, przetrwać wśród obcych, stać się „swoim”.
Będąc spadkobiercą takiego losu, trzeba panować nad swoim. Zostać odmieńcem, ale udomowionym. Pozostać obok, ale w samym środku. Nie dbać o sławę czy zysk, ale być na szczycie. Wzbudzać ciekawość, ale samemu będąc ciekawym, wie się najlepiej, że jest tylko pozór, nie ma nic w środku. Banał, który trzeba tak opowiedzieć, żeby zdał się niezwykły.
Świat według przybłędy, czyli historia Boba Dylana okiem Jamesa Mangolda w filmie „Kompletnie nieznany”
W „Kompletnie nieznanym” wagabunda zostaje przygarnięty przez rodzinę wpływową w świecie folku. Nocuje w drewnianym chalet – chacie urządzonej tradycyjnymi sprzętami, ręcznie tkanymi dywanami. Działa tu kompostownik, śpi się na ławie pod kocem. Rodzina Pete’a Seegera – muzyka i działacza na rzecz twórczości ludowej – żyje zgodnie z głoszonymi przezeń ideami. Myślą, że chłopak stanie się jednym z nich, dołączy do wspólnoty. Jednak on dziękuje za zaproszenie. Decyduje się żyć na obrzeżach każdej grupy, biorąc z niej wyłącznie to, czego potrzebuje.
Kolorystyka tego świata to brązy i beże, ciepłe rudości, oranże, naturalne materiały: drewno, wełna, cegła. Na tym tle jaśnieje tylko zimny poblask telewizji – w niej chce się znaleźć Dylan, choć na głos tego nie przyzna. Wszyscy przed nim byli od niego lepsi – tak początkowo się zdaje. Musi zrobić coś, by ich wyprzedzić. Stać się tak samo sprawny jak oni, ale ich przejrzeć, wyprzedzić ich przeczucia swoim instynktem. Dlatego staje się drapieżnikiem, innych ludzi używa do swoich celów.
Widać to jasno w jego związkach z kobietami. Każda służy mu do czegoś, on uwodzi je z łatwością, stawia na swój wdzięk i nie ukrywa, że jest interesowny. Obiecując przygodę, nie pozostaje gołosłowny. Oczywiście są to nadal kobiety w kadrze wyłaniające się zza pleców mężczyzny, ale film traktuje je podmiotowo i pogłębia. Nie są paprotkami.
Sylvie Russo (Elle Fanning) uwrażliwia Dylana na sprawy polityczne i społeczne. Przede wszystkim jednak pozwala mu u siebie mieszkać. Sama również szuka siebie, próbując swoich sił w malarstwie, niestety, zbytnio wysilonym, jak to w poczekalni u dentysty. Jej bliscy boją się, że żyje z „tajemniczym minstrelem”, i mają rację – ona nie wie o nim nic poza tym, że przy nim pozwala sobie na odrobinę szaleństwa. Gdy dziewczyna wyjeżdża do Europy, on sprowadza do mieszkania inne partnerki, po czym udaje wiernego. Nie są w stanie długo ze sobą wytrzymać. Jednak nawet po latach wystarczy, że zatrąbi pod jej oknem, a Sylvie pakuje się w pięć minut i wskakuje na jego motocykl, ruszając na muzyczny festiwal. Jest wariacją na temat Suze Rotolo, którą uchwycono na okładce „Freewheelin’ Bob Dylan”.Ucharakteryzowana nieco na Mariel Hemingway w „Manhattanie” – naiwną, niewinną, naturalną dziewczynę, pragnącą wielkiej miłości – Elle Fanning oddaje wszystkie odcienie rozczarowania, które mieszczą się w fascynacji kochankiem.
Zupełnie inaczej postrzega Dylana Joan Baez (Monica Barbaro), która służy mu za trampolinę do kariery. Rówieśnik zachowuje się, jakby był od niej dużo młodszy, bardziej szorstki, niedojrzały, płytszy. Melodyjność, gładkość jej muzyki, tak chwalona, że recenzent „New York Timesa” każe sięgnąć po słownik w poszukiwaniu superlatywów, prowokuje Dylana do przekory. W takim razie on będzie chrypiał, jęczał, zawodził, dając ludziom piosenki na czas niepokoju. Na trasie koncertowej z nią nie będzie śpiewał tego, czego chce publiczność. Prędzej zejdzie ze sceny, a Baez niech im dogadza. On pozostanie niezależny. James Mangold naigrawa się z głupiego uporu bohatera, ale szanuje go – po prostu taki jest i nic nie potrafi na to poradzić.
„Kompletnie nieznany” jest filmem muzycznym, który niesie na swoich falach
Film nie przeprowadza psychoanalizy głównej postaci, nie próbuje nazwać traum, które w ten sposób go ukształtowały. Ważne są piosenki, to one niosą uczucia. Stawia więc na muzykę, która płynie szerokim strumieniem w tym filmie. Od początku do końca „Kompletnie nieznany” jest wypełniony brzmieniem. Czasem rozumiem historyjki zawarte w tych balladach, widzę portrety ludzi, o których Dylan opowiada, ale przemawia do mnie głównie współczucie – jego ogrom, który narrator tych songów ma do drugiej osoby. Nieraz są przepełnione goryczą, trudno wskazać, kto jest winien naszego cierpienia. Świat czy my sami – Dylan nie rozsądza. W jego sądach bunt i niezgoda współistnieją z wybaczeniem.
„Kompletnie nieznany” jest filmem muzycznym, który niesie na swoich falach. To nie imitacja, ale udana inscenizacja. Piosenki nie ilustrują scen, niosą treść, ich obecność zawsze ma uzasadnienie. Widzimy Dylana na festiwalu w Monterey, w Newport, gdy własna piosenka go przerasta („The Times They Are a-Changin”), a zarazem staje się hymnem, który od razu zaczynają śpiewać ludzie. Niski chropawy głos „pęka w szwach od talentu”.
Timothée Chalamet wypadł jako Bob Dylan fenomenalnie. Rola w filmie „Kompletnie nieznany” jest najdojrzalsza w jego dorobku
Timothée Chalamet wciela się w postać znakomicie. Przeobrażony udaną charakteryzacją, najlepiej wygląda z profilu ze zmienionym policzkiem i szczęką, pryszczami i niedogolonym zarostem. En face wyłazi z niego prywatna twarz cherubina – tu make-up trochę kuleje. Mimo to udaje mu się schować w tej postaci, zakryć się nią w całości. Najlepsza rola od pierwszej „Diuny” i jak na razie najdojrzalsza w jego dorobku. Momentami, gdy staje się towarzyską atrakcją, przypomina Cate Blanchett z „I’m Not There. Gdzie indziej jestem”. Nawet jeśli ją cytuje i kłania się tamtemu – powiedzmy jasno: niedościgłemu – filmowi, to czyni to z dużą klasą. „Kompletnie nieznany” obiecuje rozrywkę i to spełnia.
Obserwujemy, jak za kulisami koncertów spotykają się różne ego – Johnny Cash (Boyd Holbrook) miga w tle „sławny według reguł powszechnej sławności”. Zachęca: „nanieś im błota na dywan!”. Czy to z inspiracji nim Dylan docisnął pedał, zanurzył się w czerń i ośmielił „elektryfikować” dotąd akustyczną gitarę? Film to sugeruje, ale nie twierdzi z całym przekonaniem.
Posługuje się metaforą huśtawki: gdy inni wysypywali piasek łyżeczką, by opuścić huśtawkę na dół, Dylan wziął łopatę. Jego wkład w amerykański folk jest nie do przecenienia. A czy osiągnął szczyt, bo był tak zdolny, czy tak sprytny? To już inna kwestia. Artysta kalkuluje – wie, co się sprzeda, więc zaprasza do studia nagrań wyłącznie muzyków sesyjnych, którzy mają włosy i są przed pięćdziesiątką. Okrutne? W zamian dostajemy przyjemność oglądania człowieka, który bez końca szlifuje swoje umiejętności i z lekkością ich używa.
„Czy to jest muzyka?” – pytano w tamtych czasach. Gdy Dylan dostał Nobla, pytano: „Czy to jest literatura?”. Gdy odwiedziłam wystawę malarstwa i metaloplastyki Boba Dylana w 2021 roku we Frost Museum w Miami, zapytałam siebie: „Czy to jest sztuka?”. Chętnych na zakup było mnóstwo, choć prace kosztowały krocie. Po co tak utalentowany w innych dziedzinach artysta bierze się do czegoś, w czym jest wyłącznie odtwórczy? I tworzy tego ogrom, bez końca multiplikując nudne, perfekcyjnie realistyczne płótna. Nie potrafię odpowiedzieć, czemu ta malarska, metaloplastyczna gałąź służy w jego dorobku. Może temu, by pozostał, kim mu się żywnie podoba, a nie tym, kim chcielibyśmy, aby był? Dla siebie, nie dla nas. To odpowiedź w stylu Dylana: „Motocykl służy do tego, by nim odjechać w dal, a nie na nim jeździć”.
Dobrze było cię poznać, Bobie Dylanie, może nie będziesz już kompletnie nieznany, ale wciąż niepoznany do końca.
Filmowa biografia Boba Dylana trafi na ekrany polskich kin 17 stycznia 2025 roku. Zobacz zwiastun filmu „Kompletnie nieznany”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.