Z niemieckim artystą Klausem Nomim na scenie pragnął wystąpić sam David Bowie. Na przełomie lat 70. i 80. XX wieku w Nowym Jorku performer podbił wszystkie niezależne kluby. Zmarł na AIDS w 1983 roku.
Początek tej historii jest wzruszająco pospolity, punkt kulminacyjny nie z tej ziemi, a koniec stawia na nogi. Nic dziwnego, że Lady Gaga i jej podobni wciągnęli się na całego, czerpią z Klausa Nomiego zachłannymi garściami. Lecz być aż tak totalnymi artystami na razie się nie odważyli. Ale po kolei.
Klaus Nomi jako mały chłopiec słuchał z matką arii operowych i marzył o występach z Marią Callas
Pewien chłopiec z prowincji przeprowadza się z matką do Essen. Ojca nie zna, był żołnierzem i ani słowa więcej, tyle musi dziecku wystarczyć. Matka pracuje, ile siły w rękach i woli przetrwania, zatem sporo – zatrudnia się wszędzie, gdzie da się zarobić dla dwojga. Wynajmowane przez nich mieszkania wypełnia muzyka operowa. Gdzie i kiedy matka pokochała arie? Nieważne. Ważne, że na syna muzyka mocno działa. Klaus, bo tak ma na imię chłopiec, twardy rocznik 1944, szybko zaczyna marzyć na skalę w Essen niespotykaną. Snuje wizje o występach przed tłumami, na wielkich scenach, jak Maria Callas i Elvis, jako nastolatek nim także się zachwyca. Karierę próbuje zacząć w Berlinie Zachodnim, gdzie wszystko wydaje się możliwe bardziej i szybciej niż w Essen. Dostaje angaż w operze: sprzedaje bilety, zamiata widownię, a gdy gmach pustoszeje, staje na środku sceny i zaczyna swój show. Koledzy z pracy być może nie wiedzą, że taki głos nazywa się kontratenor i jest bardzo pożądany przy barokowym repertuarze. Ich zdaniem Klaus to zgrywus, który się wygłupia. Fajnie się go słucha, no ale do roboty. Z Berlina trzeba się zatem teleportować. Cel: Nowy Jork, światowa stolica sukcesu, centrum cudów i dziwactw.
Klaus Nomi pod koniec lat 70. występował w New Wave Vaudeville na Manhattanie
Rok 1978 to początek zaplanowanego „na wkrótce” końca świata. Dekadenckie nastroje napędzają alkohol, narkotyki, seks, ambicja itd. Za dolary Klaus gotuje, piecze ciasta, zakłada cenioną firmę cateringową. Jego dzień od świtu do zmierzchu to mrówcza, niewdzięczna praca, druga połowa 24 godzin jest oczywiście ciekawsza. Ulice na dolnym Manhattanie okraszają ogłoszenia następującej treści: „New Wave Vaudeville przygarnie dowolną liczbę egipskich niewolników, robotów, potworów, nazistów oraz emocjonalnych wampirów”. Klaus Sperber mieści się gdzieś pomiędzy lub tuż obok – czuje się zaproszony, kontrakt podpisuje na dzień dobry. Przez osiem minut scena należy do niego, może, co tylko zechce i potrafi najlepiej. W trosce o renomę lokalu konferansjer uprzedza publiczność: – Za chwilę doświadczycie czegoś niezwykłego, ale w stu procentach autentycznego, żadnej ściemy tu nie ma, żadnego playbacku czy oszustwa. Wchodzi Klaus: w przezroczystym płaszczu od deszczu, pod nim ciasny top i jaskrawe spodnie. Twarz zamalowana, zabejcowana, przypudrowana chyba dwiema garściami talku, full make-up razy cztery. Śpiewa. Kawałek pop, jakiś stary szlagier w aranżacji disco, na koniec aria z opery „Samson i Dalila” Camille’a Saint-Saënsa. Choreografia to kilka omdlałych ruchów dłoni plus odchylanie i nachylanie się do mikrofonu na sztywnych nogach, jakby stopy przyspawało do sceny. Ale numer. Zasiadające na widowni dziwadła z sąsiedztwa szybko ustalają, że przyszło im uczestniczyć w czymś bezprecedensowym, ekstremalnie pojechanym, nawet jak na dolny Manhattan. Mają nowego mistrza. Nie wiedzą, że to dopiero faza larwalna Klausa.
Klaus Nomi wystąpił u boku Davida Bowiego w „Saturday Night Live”
Byle Niemiec może nazywać się Sperber, artysta tej klasy co Klaus pilnie potrzebuje lepszego nazwiska. Wymyśla sobie Nomiego i jest ukontentowany. Czarno-biały makijaż z silnym akcentem na usta, oczy oraz sięgające połowy czaszki zakola to też jego kreacja. Wypadałoby jeszcze odrobinę wyregulować repertuar, w czym pomaga Kristian Hoffman – wychodzi im pop opera. Wieści o najnowszym dziwadle kursują po mieście szybciej niż karaluchy, Klaus śpiewa w legendarnym Max’s Kansas City, w kultowym Hurrah i w witrynie butiku Fiorucci, gdzie ubiera się awangarda – image to przecież podstawa. Pod koniec 1979 roku z kumplami-satelitami kręci się na parkiecie klubu Mudd w dzielnicy TriBeCa, wtedy raczej nienadającej się do mieszkania. Straszny ścisk, ale Klausa widać wspaniale, egzotyczny kwiatuszek. Wyławia go David Bowie. – Wystąpisz ze mną w telewizji w „Saturday Night Live” – mówi i nie brzmi to jak pytanie. Na żywo grają trzy numery, Bowie zapełnia sobą pierwszy plan, ale kamera docenia chórek, czyli Nomiego i kopiującego jego drag queen Joey Arias. Cała trójka w finale ma na sobie sukienki Thierry’ego Muglera, jak na Amerykę to już skandal, na szczęście artyści są nietutejsi. Czy to początek dłuższej współpracy na odpowiednim poziomie artystycznym? David obiecuje zadzwonić, ale jak to on, zapomina dotrzymać słowa, hierarchii lepiej za szybko nie przestawiać.
Gdyby Bauhaus mógł mieć dziecko z zespołem Kraftwerk, pewnie urodziłby się im Klaus. Ani mężczyzna, ani kobieta, ani opcja pośrednia. Czy aby na pewno człowiek? Pewności też nie ma. Falsetem śpiewa o ogniu pochłaniającym planetę Ziemia („Total Eclipse”) i o uczuciach wrzuconych na dno zamrażalnika, gdy nikt nas nie kocha („Cold Song”). Szlifuje akcent, w 1980 roku brzmi bardziej niemiecko niż po przyjeździe do Ameryki – lubi być z importu. Jego kostiumy pożerają fortunę, dadaistyczny smoking-składak z firmy Brooks van Horn kosztuje 1500 dolarów, więc ta inwestycja musi się błyskawicznie zwrócić. Na scenę Klaus wchodzi bokiem, wejścia są dla niego za wąskie lub jego wywatowane ramiona za szerokie. Wystarcza rok, by na Manhattanie poznali go wszyscy, także bywalcy klubów Anvil i Mineshaft z repertuarem innym niż muzyczny – tu playlistę dyktuje seksualne pożądanie. Poważne propozycje szybciej dostaje z Europy i Azji, jego debiutancki album we Francji jest złotą płytą, pisze o nim japoński „Vogue”, po małym tournée w przepełnionych klubach padają kolejne, łechczące ego propozycje. W trasę po Stanach Zjednoczonych też jedzie, ale co najmniej o 20 lat za wcześnie – koncert w New Jersey kończy się umiarkowanym atakiem depresji, na poważny nie starczy już czasu. Jesienią 1982 roku Klaus zaczyna chorować. Na to, co jeszcze wczoraj nazywało się GRID, czyli gay-related immune deficiency (niewydolność układu odpornościowego powiązana z homoseksualizmem), a co właśnie przechrzczono na AIDS. Jest pierwszym VIP-em na liście ofiar śmiertelnych największej pandemii XX wieku – latem 1983 roku już go nie ma. Umiera tak dyskretnie, że „New York Timesowi” zgonu udaje się nie zarejestrować, nekrolog opublikuje dopiero w 2022 roku w sekcji „Overlooked”, czyli „Przeoczeni”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.