Jeszcze kilka lat temu Ukraińcy i Białorusini przyjeżdżali do Polski głównie po to, żeby pracować na budowach. Dzisiaj pojawiają się młodzi ludzie, którzy kończą tu studia, żeby pracować w korporacjach, instytucjach publicznych. Sprawdzamy, jak żyje się w Warszawie pochodzącym zza wschodniej granicy artystkom i artystom.
Artystka: Dostawałam pogróżki
– Ukraińcy w Polsce często muszą się mierzyć ze stereotypami na temat swojego wizerunku, zwłaszcza w kontekście wykonywanych zawodów – mówi Yulia Krivich, fotografka i artystka, od dziewięciu lat mieszkająca w Warszawie. – Jeszcze kilka lat temu Ukrainki i Ukraińcy, Białorusinki i Białorusini przyjeżdżali do Polski głównie do pracy na budowach albo jako pomoc domowa przy sprzątaniu czy opiece. Dopiero potem zaczęli pojawiać się młodzi ludzie, którzy tu studiowali, wchodzili do korporacji, instytucji publicznych. Ta zmiana dzieje się na naszych oczach.
Yulia studiowała w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, była jedyną cudzoziemką na roku. Widzi, jak przez dekadę zmieniła się sytuacja i jak wiele młodych osób z całej Europy wybiera Polskę jako swoje miejsce do życia. – To zróżnicowanie, moim zdaniem, bardzo dobrze wpływa na polską kulturę – mówi.
Pochodzi z miasta Dniepr w Ukrainie. Tam skończyła architekturę, zajmowała się fotografią. Wybrała Warszawę ze względu na polską prababcię. Dzięki temu szybko dostała Kartę Polaka i mogła studiować za darmo. W innym przypadku jako obywatelka kraju spoza Unii Europejskiej, musiałaby płacić kilkanaście tysięcy złotych rocznie za naukę na polskiej uczelni. – Pamiętam doskonale swoje pierwsze dni w Warszawie: zatrzymałam się w hotelu przy placu Zawiszy i szukałam mieszkania. W końcu po tygodniu zamieszkałam przy placu Bankowym – wspomina Yulia. Jeszcze w Ukrainie prowadziła foto-bloga. Tuż przed wyjazdem odezwała się do niej dziewczyna z Polski, której spodobały się zdjęcia Yulii. – Napisałam jej, że właśnie przeprowadzam się do Warszawy, że nikogo tam nie znam i czy mogłaby mi pomóc w kilku sprawach. Pomogła, mimo że mieszkała w Łodzi – opowiada.
O Yulii zrobiło się głośno pod koniec ubiegłego roku, kiedy „Gazeta Wyborcza” opisała jej akcję artystyczną. Fotografka stała przed Dworcem Zachodnim w Warszawie z flagą, na której napisała hasło „W Ukrainie”. Krivich chciała rozpocząć dyskusję o języku, który w kolonizatorski sposób traktuje wschodnich sąsiadów, niegdyś będących częścią państwa polskiego. Dodajmy: będących częścią Polski nie z własnej woli. – Zwróciłam uwagę, że część Ukraińców nie zgadza się na formę: „jadę na Ukrainę”. Wolimy mówić, że „jedziemy do Ukrainy”. To kosmetyczna zmiana, w dodatku dopuszczalna przez językoznawców. Jednak nigdy wcześniej nie spotkała mnie aż taka fala nienawiści i hejtu – mówi Yulia. Przez kilka tygodni dostawała pogróżki i życzenia szybkiego powrotu do Ukrainy. Wracając na początku stycznia do Warszawy, pierwszy raz bała się, że spotka ją coś złego.
Reżyser światła: Rzuciłem wygodne życie w Moskwie i przyjechałem do Polski
Pracował z Grzegorzem Jarzyną, Natalią Korczakowską, Małgorzatą Wdowik, Anią Nowak, Jakubem Skrzywankiem czy Martą Ziółek, czyli z najważniejszymi reżyserami i reżyserkami teatralnymi. Oświetlał spektakle w TR Warszawa, Teatrze Nowym w Warszawie, Studio, Polskim w Poznaniu, Harbin Opera House w Chinach, Sophiensaele w Berlinie i innych, kilkudziesięciu teatrach w całym kraju i za granicą. A jeszcze kilka lat temu urządzał mieszkania bogatym mieszkańcom Moskwy.
Aleksandr Prowaliński nigdy w zasadzie nie myślał o tym, że zostanie reżyserem światła. Najpierw studiował malarstwo w Państwowym Artystycznym College’u im. A.K. Glebowa w Mińsku. Jako dziecko został nawet zaproszony na audiencję do Aleksandra Łukaszenki i wraz z innymi utalentowanymi młodymi ludźmi dostał w prezencie worek cukierków. Po studiach zajął się dekorowaniem wnętrz i dzięki jednemu z klientów zaczął pracować w Moskwie. Przeprowadził się do Rosji, w której urządzał mieszkania bogatej klasie średniej. Zarabiał dużo, ale czuł, że się wypala. – Pracowałem jak automat – wspomina tamte czasy. Z dnia na dzień rzucił wszystko i przeprowadził się do Warszawy. Podobnie jak Yulia miał polskich przodków, więc mógł starać się o Kartę Polaka, a także w przyszłości o obywatelstwo. Tutaj studiował na wydziale grafiki w ASP.
Jak znalazł się w teatrze? – Jeszcze w Białorusi poznałem Jacqueline Sobiszewski, jedną z najbardziej znanych reżyserek światła i zostałem jej asystentem. A moją pierwszą pracą była scenografia i reżyseria światła w 2015 r. „Grindra” w reżyserii Piotra Trojana – wspomina Aleksandr.
Dużo maluje, jego prace znajdują się w prywatnych kolekcjach na całym świecie, dlatego praca w teatrze jest dla niego formą malarstwa. – Nadaję barwy bohaterom spektakli, podkreślam ich charaktery, uczucia, tworzę atmosferę, w której się poruszają. Lubię łączyć pracę nad światłem i scenografią, bo to komplementarne światy – opowiada. Dodaje, że fascynują go połączenia sztuki i nauki, tak jak robi to Olafur Eliasson. Czy ma swój styl? – Raczej staram się poszukiwać nowych form i odpowiadać na potrzeby reżyserów i reżyserek.
Polskiego nauczył się w teatrze, bo jak mówi, tam się ciągle gada. – Ludzie mają wątpliwości co do tekstu i gry aktorskiej, o wszystko pytałem, to było lepsze niż kurs językowy – wspomina. Czy kiedykolwiek spotkał się z dyskryminacją? – Tak, ale nie z powodu mojego pochodzenia, tylko orientacji seksualnej. Kilka lat temu wracałem późno z próby i pod domem pobiło mnie trzech dresików – mówi Aleksandr. Zanim zaczęli bić, obrzucili go homofobicznymi wyzwiskami.
W jednym z wywiadów mówił, że jest Białorusinem, bo Białoruś „to moja ojczyzna, która dużo mi dała. I jestem też Polakiem, bo wybrałem Polskę na nową ojczyznę i dobrze mi tu”.
DJ-ka: Dopiero w Polsce zaczęłam tworzyć muzykę
Siedem lat temu Zoi Michailova sporo jeździła po Europie. Była ciekawa świata. – A Polska była blisko mojej rodzinnej Ukrainy, więc postanowiłam zostać tu na dłużej. No i jestem do dzisiaj – opowiada Zoi, która pochodzi z Krymu. Przyjechała zbadać grunt i sprawdzić, czy mogłaby mieszkać w innym otoczeniu. Nigdy wcześniej nie była w Polsce. Nie ma polskich korzeni, ale też ukraińskiego akcentu. – Chciałam szybko nauczyć się języka, żeby swobodnie rozmawiać ze znajomymi i poznawać nowych ludzi, poczuć się częścią otaczającego świata i zbudować większe zaufanie. Zajęło mi to trzy lata.
Zoi jest częścią kolektywu KEM, czyli artystów, performerów i muzyków, dla których ważne są takie wartości, jak empatia, wspólnota i bliskość. Grupa powstała w 2016 r. i jak sami o sobie piszą „są queerową i feministyczną przestrzenią projektową poświęconą praktykom choreograficznym i performatywnym”. Ostatnio prezentowali swoje akcje w Szwajcarii, a także w Fundacji Galerii Foksal, jednej z najważniejszych galerii sztuki współczesnej w Europie Środkowo-Wschodniej, reprezentujących takich artystów jak Wilhelm Sasnal, Paulina Ołowska czy Paweł Althamer.
Zanim w pełni oddała się sztuce i muzyce, zajmowała się lotnictwem. – Skończyłam studia lotnicze, pracowałam w trakcie studiów na lotnisku i blisko rok po szkole brałam udział w projektach badawczych Instytutu Lotnictwa. Zrezygnowałam z prywatnych powodów, ale ciepło wspominam tamte czasy – mówi Zoi.
Muzyka towarzyszy jej przez całe życie. Chodziła do szkoły muzycznej, grała w zespole sludge metalowym, a już w Polsce zaczęła grać na imprezach. Do tej pory grała DJ sety w Niemczech, Szwajcarii, Grecji, Polsce i w Ukrainie. Współpracuje też z markami instrumentów klawiszowych w zakresie promocji i organizacji wydarzeń muzycznych, a także komponuje własne utwory do spektakli i performansów, m.in. dla Teatru Studio, Komuny Warszawa czy Teatru Impart we Wrocławiu. Razem z Martą Ziółek i Simonem Asencio współtworzyła pierwszą edycję performatywno-muzycznego programu „To Be Real” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.
Gra w większych i mniejszych klubach, przebierając w brzmieniach muzyki elektronicznej. Nie omija ją też granie w galeriach sztuki i podczas wernisaży. Potrafi rozruszać każdą imprezę.
– Pytacie, czy jako kobieta mam trudniej. Jako nastolatka doświadczyłam seksistowskiej krytyki od znajomych z branży, gdy mówiłam, że chcę być didżejką. Dopiero w Polsce poznałam osoby i kolektywy, które zmotywowały mnie do konkretnych działań i dodały wiary w siebie. Zdecydowanie odczuwam pozytywne zmiany w wyniku aktywności inicjatyw, które wspierają dziewczyny i osoby LGBTQ na scenie klubowej.
Mówimy o tym, że w Ukrainie trwa właśnie boom na imprezy klubowe. Rozwija się życie nocne i muzyczne. Czy bierze w tym udział? –Ostatnio odezwali się do mnie bookerzy z Ukrainy i pod koniec lutego kolejny raz jadę grać. Co ciekawe, jako DJ-ka z Warszawy – podkreśla Zoi. W październiku grała tam od 9 do 14 – zamykała kilkunastogodzinną imprezę. W Sylwestra tak samo. – W Kijowie jest więcej klubów i więcej ludzi w społeczności klubowej, bo to większe miasto. W Polsce jeszcze budujemy świadomość wokół muzyki klubowej.
Muzealniczka: Warszawę doceniłam w Londynie
Dlaczego Polska? – Powód był prozaiczny: 20 lat temu z Odessy do Warszawy przeprowadziła się tutaj moja rodzina – opowiada Katia Szczeka, która w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie odpowiada za kolekcję. Trafiła do Polski na chwilę przed studiami, chodziła do rosyjskojęzycznej szkoły przy ambasadzie.
Wspomina, że pierwsze lata w Polsce były dla niej trudne. Okres dojrzewania, nowe środowisko w Warszawie, starzy znajomi pozostawieni w Odessie. – To mieszanka wybuchowa. Szybko zaadaptowałam się w Polsce, ale brakowało mi najbliższych przyjaciół. Uciekałam w naukę oraz modowe czasopisma, które były w Polsce bardziej dostępne – mówi Katia. Przez dwa lata uczyła się języka. Na początku studiowała anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim, a potem w Londynie podyplomowe studia z historii sztuki. Lingwiści i historycy sztuki to jednak dwa różne światy.
Katia zaczęła pracować dla kogoś, kto gromadził dzieła sztuki. –Wyjechałam do Wielkiej Brytanii, żeby tam gruntownie poznać tajniki sztuki. Pracowałam później w domu aukcyjnym Sotheby’s – opowiada. Zderzyła się z surową, biznesową rzeczywistością, ale też poznała wspaniałych ludzi. W Londynie mieszkała przeszło cztery lata, ale z perspektywy czasu zaczęła doceniać Warszawę. Przede wszystkim za komfort życia.
Po powrocie do Polski nie wiedziała, co zrobić ze swoim doświadczeniem, więc poszła do najciekawszej instytucji, jaką znała, czyli do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. – Przyszłam tam na staż w recepcji. Nie przeszkadzało mi, że zajmuję się banalnymi sprawami, bo chciałam być częścią najbardziej progresywnego miejsca w Polsce – mówi Katia. Potem była asystentką Joanny Mytkowskiej, dyrektorki MSN, równolegle opiekowała się Towarzystwem Przyjaciół Muzeum.
– Nigdy nie miałam problemów ze względu na moje pochodzenie, ale trzeba pamiętać, że moje środowisko było dość zróżnicowane pod względem narodowości: w szkole przy ambasadzie uczyło się dużo obcokrajowców. Moja siostra, która chodziła do polskiej podstawówki, doświadczyła nieprzyjemnych epizodów – mówi Katia.
Ma niejednoznaczny stosunek do ostatniej fali emigracji z Ukrainy – z jednej strony, bardzo ją cieszy dźwięk rodzimych języków na ulicy, ale z drugiej strony – martwi polityczno-ekonomiczna sytuacja w Ukrainie, która spowodowała ten exodus. – Z konkretnych przykładów wziętych z życia bliskich oraz znajomych wiem, że polskie władze wcale nie ułatwiają przyjazdu oraz zakorzenienia się w Polsce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.