„Vogue” z domu. Filip Niedenthal: Potrzebujemy wspólnego działania
To już prawie siedem tygodni, odkąd redakcja „Vogue Polska” pracuje z domów. Zdalnie przygotowujemy codzienny serwis online i materiały do aplikacji, wysłaliśmy do druku majowo-czerwcowy numer magazynu. Od dziś będziemy opowiadać wam, jak to wszystko wygląda. W pierwszym odcinku redaktor naczelny Filip Niedenthal zdradza, że biuro prowadzi z kanapy.
Jeszcze niedawno lubiłem oddawać się pewnej fantazji: co by było, gdybym prowadził ustatkowane życie, wstawał codziennie o tej samej porze, miał czas na wszystkie nieprzeczytane książki i nieobejrzane filmy, mógł jeść zdrowo i regularnie, zamiast pochłaniać w biegu, co mi wpadnie w ręce. Żeby tylko mieć te kilka tygodni dla siebie…
No więc je mam. Oby to były tygodnie, a nie miesiące. Myślę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji – dlatego zostajemy w domu. Ja od 4 marca. Gdy wróciłem z tygodnia mody w Paryżu, poddałem się dobrowolnej kwarantannie. Dobiegła końca i wtedy ogłoszono w Polsce stan zagrożenia epidemicznego. Jak wiele innych firm, nasze wydawnictwo zaleciło pracę z domu. Tak pracujemy do dziś. Właśnie wysłaliśmy do druku numer majowy; połączyliśmy go z czerwcowym, dzięki czemu zdążyliśmy wprowadzić zmiany. Ukaże się 28 kwietnia.
Budzę się codziennie o ósmej. Jeszcze nie oduczyłem się sięgania po telefon w pierwszej sekundzie i sprawdzania e-maili, ale pracuję nad tym. Skoro mam już w dłoni komórkę, włączam aplikację Duolingo. Francuskiego uczyłem się od pierwszej klasy podstawówki do ostatniego roku studiów. Mimo to ledwo potrafię zamówić kawę. Postanowiłem więc zmierzyć się tym wyzwaniem, co obecnie polega na przypominaniu sobie podstaw. Wierzę, że zdanie „Nous préférons les pommes de terre” („Wolimy ziemniaki”), które aplikacja każe mi powtarzać w nieskończoność, kiedyś okaże się zbawienne.
W liście od naczelnego w pierwszym wydaniu „Vogue Man” chwaliłem się, że nie chodzę na siłownię. Teraz, gdy nie mogę, nawet gdybym chciał, obudził się we mnie atleta. Przed poranną toaletą sumiennie robię pompki, ćwiczę z hantlami, a kiedy już naprawdę nie wiem, co ze sobą zrobić, skaczę na skakance. Następnie prysznic i na stanowisko. Próbowałem pracować przy biurku, przy stole, nawet na łóżku. Najwygodniej mi jednak na kanapie, która ma twarde oparcie w sam raz pod laptopa. Gdy już zasiądę, około dziewiątej, ciężko się oderwać.
Śniadania nie jem, od kiedy zrobiłem się za duży, żeby je we mnie wmuszać, kawę piłem towarzysko, herbaty nie tykam; do godziny 14 nie myślę o jedzeniu. Nauczyłem się natomiast pić wodę. Wcześniej kupowałem (w szklanych butelkach, ma się rozumieć), ale wreszcie udało mi się zrobić to, co przez lata chodzenia na wolności ciągle mi umykało: przez internet kupiłem dzbanek z filtrem, dotarł w ciągu dwóch dni. Od tej chwili mam hobby – piję wodę. Możliwe, że za dużo. I za późno.
Ale wróćmy do pracy. Wysyłam i odpowiadam na e-maile, kilka razy dziennie uczestniczę w rozmowach konferencyjnych. Dzisiaj m.in. z Karoliną Gruszecką, Hanią Rydlewską i Łukaszem Aksamitem o tym, jak, o czym i na czym robić w najbliższych numerach sesje mody.
Było też prowadzone przez Annę Wintour spotkanie z redaktorami naczelnymi wszystkich „Vogue’ów”. Zastanawialiśmy się, co nasz tytuł powinien reprezentować sobą w takich czasach. Pokrzepiające jest to, że wszyscy czujemy potrzebę wspólnego działania – edycje, które ze sobą konkurowały, dziś domagają się ścisłej współpracy. Efekt tego jednolitego frontu przedstawimy niedługo.
Dzień przelatuje nie wiadomo kiedy. Gdy zapada zmrok, robię się głodny. Nie należę do gotujących, na początku zamawiałem jedzenie. Ale przy okazji robienia zakupów dla rodziców (oczywiście w masce i w gumowych rękawiczkach jednorazowego użytku) uległem zewowi i wróciłem z supermarketu z siatą makaronu, ryżu, kaszy. Od prawie roku mięso jem tylko, kiedy jest mi podane i nie ma niczego w zamian. Teraz – chcąc nie chcąc – jestem wegetarianinem i wcale mi mięsa nie brakuje. Nie brakuje mi też alkoholu, który tak jak kawę piję w towarzystwie. Odkryłem za to źródło świetnych śledzi dostarczanych do domu i możliwość zamawiania półproduktów z pobliskiej, zaprzyjaźnionej knajpy Mercato. Dzięki temu mogę udawać, że sam przyszykowałem kolację, choć tak naprawdę jedynie gotuję makaron, a na patelni podgrzewam sos. Jem przy stole, żeby nie było.
Odkąd pracuję z domu, bardzo ważne jest dla mnie rozgraniczanie godzin służbowych od czasu dla siebie. Po godzinie 18 przestaję odpisywać na e-maile, zapisuję w notesie wszystko, co będzie wymagało uwagi następnego dnia (nie ma to jak przekreślić zrealizowaną pozycję na liście) i… niestety, nie wstaję od komputera.
W ostatnich latach tradycją stały się niedzielne kolacje u przyjaciół, ale nie o jedzenie chodziło, lecz o gry. A tak naprawdę grę – jedną jedynie słuszną planszową grę, która przyćmiła wszystkie inne. Zaczęło się od Ryzyka, potem zawładnęli Osadnicy z Katanu, teraz jest tylko Carcassonne. Planszę buduje się w trakcie gry, każdy w swojej kolejce dokłada po płytce, tak, żeby pasowała do zastanych. Powstają drogi, miasta, łąki, a zabawa polega na tym, żeby je od innych zawodników ukradkiem przejąć.
Kolacje z wiadomych przyczyn chwilowo zawieszono, ale w Carcassonne gramy dalej, tyle że przez internet. Kto ma komputer albo smartfona może ściągnąć aplikację i połączyć się wirtualnie; wszyscy widzimy na ekranie tę samą planszę, a żeby móc komentować i krytykować posunięcia rywali łączymy się w tym samym czasie na FaceTimie. Gramy dzień w dzień. Poziom naszego nerdostwa jest taki, że prowadzimy tabelę w Excelu ze statystykami. Nieskromnie wspomnę, że gdy ostatnio sprawdzałem, nie miałem sobie równych. Czy to jest powód do dumy? Dobre i to.
Po północy udaję się do sypialni, gdzie odrywam się wreszcie od ekranu i zamiast oglądać seriale czy filmy – czytam. Na papierze. Nie najlepiej mi to idzie ostatnio, ale cieszę się na nową książkę współpracującego z „Vogiem” Grzegorza Piątka, „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949” – pierwsza w kolejce, gdy tylko skończę to, nad czym ślęczę teraz (nie polecam).
Staram się gasić światło nie później niż o drugiej, ale tak jak kiedyś nigdy nie miałem problemów z zasypianiem, tak teraz w ciemności wraca do mnie ogrom tego, z czym przyszło nam się skonfrontować. Jestem wdzięczny za zdrowie bliskich. Ufam nauce. Przyjmuję, że to koniec stylu życia, do którego przywykliśmy. Wiem, że przyjdzie czas, kiedy będzie trzeba bardziej się zaangażować. Ale na razie wykonuję obywatelskie minimum: zostaję w domu. O co proszę i was.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.