Znaleziono 0 artykułów
17.01.2025

Ucieczka od wsi we mnie, czyli poruszający debiut literacki Marty Michalak „Oida”

17.01.2025
(Fot. archiwum prywatne)

W „Oidzie” Marta Michalak kreśli intymny portret trzech pokoleń kobiet, zderzając tradycje wiejskiego życia z miejską rzeczywistością. Bohaterka, Magda, rekonstruuje rodzinne historie, łącząc przeszłość i teraźniejszość w refleksji o miłości, wstydzie i społecznych schematach. To opowieść o budowaniu tożsamości na swoich zasadach.

Moja prababcia Leokadia, zwana przez prawnuki babcią Lodzią, wyplatała z kolorowych rajstop dywaniki. Pokrywały wszystko – kamienne posadzki, stolik przy piecu kaflowym, parapety, na który stawiała święte obrazki i zdjęcia dzieci. Pamiętam jej radość, gdy ganiając po podwórku, podarłam rajstopki w przepięknym różowym kolorze. – Ładny z tygo będzie dywanik – zamruczała do siebie i zabrała się do wyplatania. Pamiętam jej fotel, cały pokryty tymi rajstopowymi dziełami sztuki, w którym zasiadała i opowiadała o wojnie. Próbuję przywołać te historie, ale wtedy moje myśli plątały się gdzieś między jagodziankami z cukrem, po które zaraz miałam pójść na rynek, a zabawą plastikowymi zwierzątkami. Tyle zapamiętałam. Chciałabym więcej.

Dlatego zazdroszczę bohaterce „Oidy” – debiutanckiej książki Marty Michalak – Magdzie, że potrafi zatrzymać czas. Ba, przewijać go nawet, zrekonstruować przeszłość, wplatając w nią – jak babcia Lodzia moje różowe rajtki – swoje domysły przefiltrowane przez własne doświadczenia. Proces ten rozpoczyna się, gdy jej babcia – Jadwiga – umiera, a „kolejka do przemijania przesunęła się właśnie o jedno oczko”. Magda snuje opowieść o trzech pokoleniach kobiet – babci, matce i o sobie. Wspomina czas, gdy – dojrzewając na wsi – zaczęła zauważać coraz większy rozdźwięk między nimi trzema.

Różne drogi powrotów do korzeni

Bohaterami „Oidy” są też babcina, mamina wieś i miasto Magdy – Warszawa.

O wsi spokojnej, lecz wsi niekoniecznie wesołej czytaliśmy w ostatnich latach często. Autorzy i autorki zachęceni – być może – „Ludową historią Polski” Adama Leszczyńskiego, „Chamstwem” Kacpra Pobłockiego czy „Chłopkami. Opowieścią o naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak coraz chętniej sięgali do historii o swoich korzeniach, wtapiając w powieści mniej lub bardziej autobiograficzne społeczne rodowody. Mieszkające w otoczeniu zwierząt gospodarskich prababki, babki lub matki (bo to one zazwyczaj były bardziej widoczne w opowieściach, mężczyźni pozostawali gdzieś z boku) ożywały nagle, prezentując wachlarz cech, zachowań, które obecnie moglibyśmy określić jako nieczułe, oschłe, nieprzystające do naszych potrzeb.

Bo bohaterowie i bohaterki żyjący tu i teraz nie chcą już okazywania miłości w postaci mielonych upychanych w pudełeczka po lodach domowych. Woleliby nie być „warszawskimi słoikami”, chcieliby jakoś inaczej, przez rozmowę, zainteresowanie światem, który starają się zbudować sobie od podstaw. Uciekają, szukając swojego miejsca w kontraście do przeszłości. Ale wracają. I coraz częściej – zamiast buntu – stawiają na zrozumienie.

Buntować przestaje się po pewnym czasie także Magda. Mimo że droga do wyzbycia się „oidy”, czyli wstydu, jest długa. Bardzo ciekawie przedstawiona jest w powieści ucieczka od wiejskiego języka, który rozmywa się coraz bardziej w tak zwanej poprawnej polszczyźnie.

A jednak gwara babki wypływa na wierzch, powraca jako babciny duch towarzyszący Magdzie przez cały czas.

„Odbabciowić” Jadwigę

Chciałabym umieć stworzyć portret mojej prababci Lodzi, tak jak zrobiła to dla swojej babci Magda. Nadać jej kształt, „odbabciowić” ją (jak fenomenalnie zrobiła to Justyna Sobolewska w książce „Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej”, czy – opowiadając o swojej mamie – Maciej Jakubowiak w „Hance”). Powiedzieć: taka właśnie była Leokadia. „Dopiero teraz, po śmierci, babcia stała się dla mnie kobietą pełną tajemnic o imieniu Jadwiga” – mówi bohaterka. Zwraca uwagę na jej surowość, brak potrzeby dotyku (jej ręce nie są po to, żeby głaskać, służą tylko „do modlitwy i pracy”); ale także w piękny sposób przywraca jej młodość. Spacerując po cmentarzu z coraz młodszą wyobrażoną wersją Jadzi, obserwuje błysk w jej oczach na widok pierwszej miłości, zachwyca się powiewającymi na wietrze złotymi włosami. Patrzy na jej dni pełne szczęścia, na wybory z rozsądku, stara się zrozumieć, co kierowało kobietą, która – suma summarum – nie zaznała zbyt wiele miłości.

Zeszłoroczny debiutant – Patryk Zalaszewski – w „Lunecie z rybiej głowy” także zwraca uwagę na to naprawianie świata, babcia z jego opowiadań, cerując skarpety, zaszywa jednocześnie pustkę. Jaką pustkę mogła zaszywać babcia Magdy? Może pustkę po swoim mężu – Edku, który wyjechał za granicę i nigdy nie wrócił? Może po Staszku – utraconej miłości, którą wspomina z rozrzewnieniem? A może – jednak – ta pustka nie zaprzątała jej w ogóle głowy, już dawno zapełniona – przez wieczne krzątanie się, obieranie kartofli (dla Magdy – ziemniaków) i doglądanie ukochanych kur.

Tej pustki, niedoborów świadoma jest zresztą dopiero trzecia kobieta w pokoleniu, wnuczka. Chciałaby żyć pełniej, spełnić marzenie o awansie społecznym (co jej się udaje – zostaje nauczycielką i tłumaczką z języka niemieckiego), stworzyć związek szczęśliwy, oparty nie tylko na rutynie, wspólnych przyzwyczajeniach, ale na pasji, przyjaźni, wzajemnym przyciąganiu. Nie chce żyć jak dziadkowie i rodzice, którzy „nie rozmawiali inaczej niż w trybie zadaniowym”. Chcąc, nie chcąc, powiela jednak znane schematy – niczym Jadwiga rezygnuje z namiętności do mężczyzny, wybierając stabilny (czy aby na pewno?) związek i życie „może nie z ekscytacją, lecz przynajmniej bez nienawiści”.

(Fot. materiały prasowe)

W poszukiwaniu definicji miłości

Rozważań o miłości jest w „Oidzie” sporo. Przeglądamy się w jej różnych odcieniach i zostajemy z pytaniem: czy można chcieć więcej? Czy tęsknota za szaleństwem nie jest – no właśnie – szaleństwem? W końcu dziadek Edek, zakochany niegdyś w Walerci, „zdążył zrozumieć, że miłość to nie tylko słowa wypowiadane w duchocie sierpniowego wieczoru, lecz także codzienna harówka i chowanie dzieci, dbanie o tę jedną krowę i wychodzenie w pole, a wieczorem wspólne zmówienie pacierza. I że może nawet ta miłość powszednia jest lepsza, bo konkretna i stała, to nie przelotne muśnięcie ciemnego warkocza, ale rytuał, od którego nie da się uciec, choćby się i chciało”.

Magda początkowo nie zgadza się z kobietami z poprzednich pokoleń, które odciągają ją od pomysłu odwołania ślubu, traktując jej wątpliwości jako widzimisię. „Poczucie bezpieczeństwa to dopiero punkt wyjścia, a nie cel sam w sobie, że nie można przyznawać komuś punktów tylko za to, że nie jest pijakiem ani zbirem” – mówi.

Odwołanie ślubu lub – co gorsza – rozwód jest nie do pomyślenia dla mamy Magdy – Teresy, dla której probierzem życia zawsze jest Dekalog. „W twoim życiu nie ma Boga, dlatego tak ci się nie układa” – kwituje prawie każdy problem córki. Nie przyjmuje do wiadomości ateizmu Magdy, jednak – gdy ta mówi jej o procedurze in vitro, której się poddała – zamawia w jej intencji mszę.

Oswojenie traumy transgeneracyjnej

Marta Michalak tworzy bohaterki z krwi i kości, nie oceniając ich surowo. I matka, i babka, mimo oschłości, okazują – na swój koślawy sposób – troskę. W podobny, czuły sposób na starszych dorosłych patrzą inne autorki książek usytuowanych w małych miasteczkach i wsiach – Kinga Sabak w „Trochę z zimna, trochę z radości”, Małgorzata Boryczka w „O perspektywach rozwoju małych miasteczek” czy Dominika Słowik w „Rybim oku”.

Cieszę się, że powstają książki, w których „trauma transgeneracyjna” nie wybrzmiewa jak głośny dzwon, zagłuszając wszystko, co ciepłe, czułe. Magda zresztą, grzebiąc w archiwach, starając się stworzyć drzewo genealogiczne swojej rodziny, odkrywa, że być może ta trauma, będąca często nadużywanym określeniem, nie jest wcale najważniejsza. Zauważa, że „nie wydarzyło się nic, co wynosiłoby historię naszego rodu do poziomu interesującej, nic, co naszą traumę uczyniłoby bardziej niezwykłą. Może nawet nie mamy traumy, a jedynie zwykłą dysfunkcję”.

Czy Magda będzie szczęśliwa? Może tak, może nie. Życzę jej, żeby podążyła własną drogą, nie tracąc przy tym sentymentu do tego, co w przeszłości było dobre. „Oida” zostawia z poczuciem, że da się – ulepić coś własnego, korzystając z materiałów, które już mamy. Że da się zaakceptować deficyty, otoczyć samych siebie opieką, którą chcielibyśmy być otoczeni w przeszłości.

Aleksandra Pakieła
  1. Kultura
  2. Książki
  3. Ucieczka od wsi we mnie, czyli poruszający debiut literacki Marty Michalak „Oida”
Proszę czekać..
Zamknij