Znaleziono 0 artykułów
20.03.2025

W tych esejach sieć wzajemnego wsparcia kobiet porównuje się do siły roślin

20.03.2025
Anka Wandzel, Fot. Materiały prasowe

W zbiorze esejów antropolożka Anka Wandzel opowiada o kulisach projektów ekologicznych znanych polskich artystek, mówi o zmianach klimatu, szuka ukojenia w międzygatunkowych spotkaniach i splata ze sobą walkę o prawa kobiet i mniejszości.

Jakub Wojtaszczyk: W swojej książce „Sztuka przetrwania” patrzysz na rośliny przez pryzmat ekologii, w sposób głęboko emocjonalny, wręcz filozoficzny. Zdajesz sobie sprawę, że jest to inne podejście niż ma przeciętny Kowalski?

Anka Wandzel: Ostatnio coraz częściej słyszę, że jestem ekspertką od roślin. A ja się dopiero nią staję – uczę się na bieżąco. Przed pandemią rośliny dzieliły się dla mnie na te użytkowe (owoce, warzywa) i na całą resztę. Takie kłujące, drapiące, parzące, zupełnie mi obce tło. Tym bardziej że wraz z awansem klasowym mojej rodziny przeprowadziłam się z Poznania do Warszawy. Wtedy oddaliłam się od działki dziadków i ich ekologicznego podejścia do życia, które oczywiście brało się z doświadczenia wojennych i powojennych niedoborów. A potem, tuż przed pandemią, poroniłam. I nagle zaczęłam uciekać do parku, żeby wypłakać się w spokoju. Zaczęłam interesować się teorią posthumanistyczną, ale tamten język wydał mi się zbyt hermetyczny. Kiedy przyszła pandemia i urodziły się moje dzieci, zaczęłam łazić po krzakach w Warszawie. Głównie z samotności. Rośliny przestały być tłem – stały się czymś żywym, obecnym, dającym otuchę. Było mi głupio, że nic o nich nie wiem, więc za radą Urszuli Zajączkowskiej z eseju „Wiej” otworzyłam atlas i zaczęłam się dokształcać. Pandemia przewartościowała też hierarchię społeczną – i obnażyła znaczenie zarówno przyrody, jak i niewidzialnej pracy opiekuńczej w naszym wspólnym przetrwaniu. Chodząc codziennie tą samą trasą z wózkiem, zaczęłam zwracać uwagę na rośliny. Zamknięte parki sprawiły, że mniszek wyrastający z betonu urastał nagle do rangi botanicznego odkrycia.

Mamy tak naprawdę bardzo intymną relację z przyrodą, tylko jej sobie nie uświadamiamy. Działki dziadków, wakacje u babci na wsi, pierwsze kolonie w lesie – to wszystko składa się na pamięć nie tylko społeczną, lecz także środowiskową. Uświadamia, że rośliny to dla nas wcale nie bierne tło czy fabryka tlenu. Pisząc „Sztukę przetrwania”, chciałam pokazać tę ich niezwykłą sprawczość. Bliskość z roślinami to nie ideologia, tylko wspólne doświadczenie. No i warunek przetrwania.

Z ciekawości przeszłaś do fascynacji?

Tak! Rośliny potrafią naprawdę niezwykłe rzeczy. Są genialnie przystosowane do przetrwania. Choćby te prozaiczne mniszki – dziś inspirują konstruktorów bezemisyjnych dronów. Świat jest dużo mądrzejszy, niż nam się wydaje. Choć nie każdy może pojechać na protest do puszczy, gdy trwa tam wycinka drzew, to wszyscy możemy opowiadać naszym dzieciom o roślinach jako o czymś niesamowitym, wartym ochrony. Zresztą jeśli uznamy, że warto chronić mniszki, to łatwiej przyjdzie nam także ochrona praw ludzi.

Bardzo silny wątek w twojej książce to połączenia między kobietami i naturą. Kiedy tracisz ciążę, lekarz używa słów „to naturalne”, „natura wie swoje”.

Nie lubię słowa „natura”, bo w naszej kulturze narosło wokół niego mnóstwo mitów. Sytuowana poza człowiekiem i kulturą, natura staje się nośnikiem nostalgii i różnych konserwatywnych wyobrażeń. Od czasu moich dwóch poronień mam coraz większy problem z przekonaniem, że ciąża to coś „naturalnego”, że poród to rzecz „naturalna” – czy odwrotnie: że nienaturalne są szczepionki albo pragnienie osób transpłciowych, by założyć rodzinę. W tamtych słowach lekarza nie usłyszałam jednak złej woli, lecz raczej nieporadność w przekroczeniu przepaści między wiedzą medycyny o funkcjonowaniu naszych organizmów a naszymi społecznymi wyobrażeniami. Myślę, że on po prostu chciał tę sytuację jakoś oswoić. Dać mi znać, że 15% ciąż kończy się poronieniem. Bo te wydarzenia uruchomiły we mnie myśli, że moje ciało „nie dowiozło”, nie wykonało swojej „naturalnej” pracy. Że nie spełniłam jakiegoś ideału. Dlatego w swoim pisaniu od tej wielkiej, wzniosłej „natury”, oddzielonej od kultury i społeczeństwa, wolę słowo „środowisko”. Może ono oznaczać zarówno grupę znajomych, jak i przyrodę.

Środowisko sugeruje połączenie między różnymi ludźmi, bytami. Stąd blisko do twojej metafory grzybni, której sieci porównujesz do połączeń między kobietami podczas Czarnych Protestów…

Wszystko przez to, że trafiłam na książkę Merlina Sheldrakea „Strzępki życia” – to właśnie z niej dowiedziałam się, że grzybnia pod naszymi stopami to kilometry splątanych włókien, których jest tak wiele, że mogłyby wielokrotnie okrążyć glob. Ta grzybnia to też sieci wymiany – czasem równej, czasem drenującej dla którejś strony, ale też wspierającej, umożliwiającej roślinom i grzybom przekazywanie sobie informacji pomiędzy osobnikami i gatunkami. Trudno było nie połączyć tej lektury z doświadczeniem chodzenia z przyjaciółkami i rodziną na protesty z dzieckiem w nosidełku. Tym bardziej że dla mnie Czarne Protesty były marszami w obronie życia. Bo tym jest prawo do aborcji – nie „prawem do wyboru”, ale prawem do przetrwania. Wiesz, że od wprowadzenia tamtego zakazu przynajmniej sześć kobiet zmarło w polskich szpitalach, bo nie usunięto z ich ciał obumarłych ciąż i doszło do zakażeń? To dla mnie zupełnie druzgocąca świadomość! I to nie tylko dlatego, że sama mogłam być jedną z nich.

Czytając o grzybni, zaczęłam inaczej myśleć o swojej rodzinie, o kobietach, które znam, a także o pracy, którą wykonywałam w domu i którą podczas pandemii dzieliłam się z partnerem. Była to monotonna robota – ciągle te same czynności, które jednak pozwalały przetrwać. A czasem także wymienić się zasobami. Nagle zaczęłam myśleć o feminizmie, o siostrzeństwie i bliskości społecznej jako o głębokich, niewidocznych połączeniach. Wszyscy i wszystkie jesteśmy wpleceni w ogromną grzybnię tych zależności. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego nie myślimy tak o pracy kobiet w społeczeństwie – jako o „world wide web”, skomplikowanej grzybni interesów, relacji władzy, podziału zasobów, nierówności i uzdrowienia? Czemu każda z nas ma poczucie, że jako matka, pracownica, ciotka jest niewystarczająca? Jeśli zobaczymy siebie jako siły połączone, możemy przestać czuć się odpowiedzialne za każde niepowodzenie. Zobaczyć wreszcie, co nas drenuje, ale i docenić to, co wnosimy, co nasza praca daje społecznie, mimo że nie jest wynagradzana.

Ciekawie piszesz o instalacji „Rhizopolis” Joanny Rajkowskiej w Zachęcie, zaaranżowanej jako podziemny schron dla garstki ludzi, którym udało się przetrwać kataklizm.

Wystawa była dla mnie doświadczeniem na poziomie ciała. To przestało być coś abstrakcyjnego. Nagle dosłownie weszłam w podziemia. W przestrzeń, którą inni spreparowali tak, by była bezpieczna, a jednocześnie przejmująca, sensualna. Bardzo mocno to na mnie zadziałało. Po latach zajmowania się sztuką z perspektywy konceptualnej w pachnącym torfem i trocinami „Rhizopolis” przypomniałam sobie, dlaczego w ogóle zaciekawiłam się sztuką nowoczesną. Bo działała na moje ciało, wymuszała reakcje emocjonalne, otwierała przede mną dziwne skojarzenia. A Joanna Rajkowska potrafi pracować w tych rejestrach. „Dotleniacz”, „Palma” – to projekty, które zmieniły sposób, w jaki ludzie myślą o przestrzeni, o własnych ciałach, mieście. Podobnie stało się z wystawą w Zachęcie, która tylko pogłębiła we mnie tęsknotę za innymi opowieściami o świecie. Takimi, które pozwoliłyby mi podzielić się żałobą i wkurwem. Bo moje państwo mnie nie chroni. Ani nie chroni moich dzieci. Bardzo chciałam to cielesne, intymne doświadczenie sztuki pokazać w książce, która w końcu jest nie tylko opowieścią ekologiczną, lecz także zbiorem esejów o różnych szalonych projektach artystycznych i o ludziach, którzy nad nimi zakulisowo pracowali. 

Czytając twoją książkę, myślałem o tym, że artystki, o których piszesz, czerpią z przyrody, czyli czegoś powszechnie dostępnego, i tworzą, mimo wszystko, rzecz ekskluzywną, rozumianą przez wybranych. Zgodzisz się z tym?

To jeden z powodów, dla których napisałam „Sztukę przetrwania”. Pracowałam w warszawskiej Królikarni i widziałam, że sztuka nie powstaje w magiczny, niepokalany sposób. Artystka nie rodzi dzieła samotnie, siłami natury. Każdy projekt to efekt pracy całej, niewidzialnej sieci współpracy – ludzi, roślin, przedmiotów. Kolejna grzybnia! W każdej instytucji sztuki pracują całe zastępy ludzi, którzy od lat siedzą z młotkami w rękach i zbijają skrzynki, konstrukcje, a czasem nawet same wielkie dzieła. Ale ich nazwisk nie ma na ścianach galerii. Albo jeśli są, to napisane najmniejszym drukiem. Rynek sztuki nie może przyznać, że dzieło to zbiorowa praca, a nie dziecko geniuszu, bo wtedy nie dawałoby się sprzedawać tych obiektów za miliony. Choć same artystki często próbują dbać o lepsze umowy i uznanie dla osób pracujących przy ich projektach. Pracując w muzeum, widziałam, jak wszystkim jest źle z tym, że zarówno cała odpowiedzialność, jak i cały splendor za projekt przypisywane są jednej osobie. To kolejna z wielu nierówności świata sztuki współczesnej – i tak przecież zamkniętego na wszystkich, którym brakuje pieniędzy czy śmiałości, żeby kupić w galerii drogi bilet i iść na wystawę artystki, o której nigdy się nie słyszało. Starałam się w książce udowodnić, że to nie musi tak wyglądać – że sztuka nie jest tematem dla wybranych.

Przy okazji „Chwastów” Karoliny Grzywnowicz, która przeniosła do galerii łąkę z dwóch wysiedlonych miejscowości, zastanawiasz się nad dobrymi chęciami, którymi wybrukowane jest nie tylko piekło, lecz także ekologia. 

Chodząc po pobliskim lesie, Karolina zaczęła zauważać dziwne skupiska roślin. Zastanawiała się, dlaczego w jednym miejscu jest pełno pokrzyw, a kawałek dalej już ich nie ma? Dlaczego tutaj rośnie zdziczała czereśnia? Ale gdy pytała o to okolicznych mieszkańców, jedni milczeli, inni zaczynali szeptać o wysiedlonych wsiach. Karolina jako symbol przesiedleń przeniosła kawałek łąki do Miejsca Projektów Zachęty. Po zakończeniu wystawy rośliny miały zostać zasadzone w Parku Rzeźby na Bródnie, ale ten plan z różnych względów upadł i w końcu przeniesiono je na skwer przed Centrum Nauki Kopernik, gdzie zostały przypadkowo skoszone, co kompletnie Karolinę dobiło. Ale i świetnie pokazało, jak nieoczywiste są dalsze losy projektów zrodzonych z dobrych ekologicznych intencji. Pisząc „Sztukę przetrwania”, zrozumiałam, że każde zaangażowanie, działanie wymaga od nas uważności i uczenia się na błędach. Grzywnowicz to zrozumiała i wyciągnęła z historii „Chwastów” bardzo praktyczne wnioski.

Niektóre projekty, jak „Śmieciorośliny” Diany Lelonek, przywodzą na myśl świat postapokaliptyczny. Pandemia, od której zaczęliśmy, mogła być takim sygnałem – przyroda zrzuciła nas z gatunkowego piedestału?

Jesteśmy w miejscu, które sami sobie zgotowaliśmy. Zmiany, do których doprowadziliśmy, są globalne, wielogatunkowe, poza naszą kontrolą. W strategii adaptacji Warszawy do zmian klimatu – oficjalnym dokumencie ratusza – jest wprost napisane, że miejsce, w którym mieszkam z dziećmi, jest zagrożone suszą i powodziami. Podobnie jest we Wrocławiu, w Gdyni, Krakowie. Ta postapokaliptyczna przyszłość nie jest jakąś odległą wizją, tylko rzeczywistością, w której wzrastają moje dzieci. Mój syn urodził się tuż przed pandemią. Moja córka – tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Oni nie znają innego, prostszego, czystszego świata. Lubimy oglądać „The Last of Us” czy „Stację jedenaście” i myśleć: „To jakieś odległe, dystopijne historie”. Ale wokół nas jest coraz więcej miejsc, gdzie dystopia nie jest futurystyczną opowieścią, tylko rzeczywistością. Kryzys zasobów, susza czy wywołane nimi konflikty geopolityczne stają się naszą codziennością.

Czy grzybnia może być ratunkiem?

Nie wiem. Ale chciałabym, żebyśmy, zamiast zmieniać się w społeczeństwo preppersów zaczęły się więcej od siebie nawzajem uczyć. I nie wykluczały innych z tych wzajemnych sieci wsparcia. Każdy człowiek jest w czymś ekspertem. Każdy ma jakieś szczególne – i w tym sensie cenne – doświadczenie. O ile łatwiej byłoby, gdybyśmy mogły się tymi zasobami swobodnie wymieniać. I cenić wszystkich zaangażowanych w tę twórczą wymianę na rzecz przetrwania – ludzi, rośliny, zwierzęta, grzyby, całe środowiska. „Sztuka przetrwania” to także sztuka wicia nowych opowieści o świecie. Z korzeni, rur, zwłok, ale i kwiatów, obrazów, babcinych weków. 

Fot. Materiały prasowe

Anka Wandzel – eseistka, antropolożka, matka dwójki dzieci, członkini spółdzielczej farmy MOST. Autorka tekstów o splotach środowiska, kultury i pracy opiekuńczej w „Dwutygodniku”, „Miesięczniku Znak”, „Przekroju” i „Ładnym Bebe”. W 2024 roku otrzymała stypendium literackie m.st. Warszawy i uczestniczyła w rezydencji artystycznej „Wspólne pole” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek U-jazdowski. Od 2023 roku prowadzi na „Oko.press” cykl opowieści „Rośliny zza rogu” o miejskich drzewach i chwastach.

Jakub Wojtaszczyk
  1. Kultura
  2. Książki
  3. W tych esejach sieć wzajemnego wsparcia kobiet porównuje się do siły roślin
Proszę czekać..
Zamknij