Na początku lat 90. konkurowała z Julią Roberts i Sandrą Bullock o tytuł królowej komedii romantycznych. Gdy zaczęła się starzeć, Hollywood nie obeszło się z nią łaskawie. Od ponad 10 lat Meg Ryan nie dostała nowej roli.
W 2014 r. sieć zawrzała świętym oburzeniem, gdy magazyn dla mężczyzn „Esquire” ogłosił, że kobiety po czterdziestce wciąż mogą być atrakcyjne. Tę rewolucyjną tezę sformułowano mało subtelnie. Fuckable, czyli w wolnym tłumaczeniu: „do zaliczenia”, miały być Cameron Diaz, Penélope Cruz czy Robin Wright. Na liście dopuszczalnych podbojów nie znalazła się Meg Ryan, wtedy już po pięćdziesiątce (urodziła się w 1961 r. jako Margaret Hyra, jej ojciec miał polskie korzenie). W odpowiedzi na szowinistyczny artykuł Amy Schumer nakręciła skecz „Last Fuckable Day”. Na ekranie trzy wspaniałe kobiety – Tina Fey, Julia Louis-Dreyfus i Patricia Arquette – świętują dzień, w którym przestają się komukolwiek podobać. Wyśmiewając mizoginię, seksizm i stereotypy, przyznają, że w Hollywood nie ma miejsca dla kobiet w pewnym wieku. Pierwsze zmarszczki należy czym prędzej wyprasować, a głębsze – usunąć chirurgicznie. Gdy ciało wiotczeje, nie wystarczy już sport, trzeba iść pod nóż. Kamera wszystko wyolbrzymia – dodaje pięć kilogramów i pięć lat. Chociaż utrzymanie młodości jest konieczne, operacje plastyczne wciąż są tematem tabu. Gwiazda, która pokazuje się z „nową” twarzą, natychmiast pada ofiarą hejtu. Najbardziej dostało się w ostatnich latach Renée Zellweger, ale pozwolono jej się odkuć. Aktorka o zdekomponowanej twarzy zagrała aktorkę o zdekomponowanej osobowości – Judy Garland. I dostała za tę rolę Oscara.
Meg Ryan nie miała tyle szczęścia. Odkąd w 2008 r. zagrała w kiepsko przyjętych „Kobietach”, popłuczynach po „Seksie w wielkim mieście” i „Zmowie pierwszych żon”, nie dostała ani jednej liczącej się roli. Kilka razy miała zagrać w serialu, ale producenci w ostatniej chwili wymieniali obsadę albo wyrzucali scenariusz do kosza. W przeciwieństwie do Julii Roberts, Sandry Bullock czy Jennifer Aniston (jej postrzępiona blond fryzura była równie popularna, jak „The Rachel”), które w latach 90. konkurowały z nią o udział w komediach romantycznych, Meg Ryan nie potrafiła wyjść poza schemat. Krytycy twierdzą, że gwoździem do trumny był film „Tatuaż” Jane Campion z 2003 r., w którym aktorka zamiast zakochanej trzpiotki zagrała perwersyjną profesorkę. Wydaje się jednak, że Hollywood postawiło na Ryan krzyżyk już wcześniej. Na planie „Dowodu życia” z 2000 r., pierwszego filmu w nowym milenium, popełniła dwa błędy. Po pierwsze, chciała udawać twardzielkę, a po drugie, i to przewina poważniejsza, zakochała się w Russellu Crowe, który po „Gladiatorze” (dostał za niego Oscara) był bożyszczem. Rozpisywano by się o romansie z lubością, gdyby nie to, że Meg była jeszcze żoną Dennisa Quaida. Brad Pitt mógł zostawić Jennifer Aniston dla Angeliny Jolie, ale kobiecie nie wypadało porzucić męża. Podwójne standardy zadziałały, chociaż Ryan wielokrotnie powtarzała, że w 2000 r. po małżeństwie nie było już czego zbierać.
Fani nie mogli jej wybaczyć niebezpiecznych związków, bo przecież przez całe lata 90. budowała na ekranie wizerunek dziewczyny, która kocha do grobowej deski. Wbrew logice, przeciwnościom i zdrowemu rozsądkowi. W „Masz wiadomość” związała się z rywalem biznesowym, w „Mieście aniołów” z… aniołem, w „Bezsenności w Seattle” z nieznajomym. – Nigdy nie prosiłam o to, żeby być słodką ulubienicą Ameryki – mówiła Meg Ryan w wywiadach. Ale znów na nic się zdały tłumaczenia. Skoro zasłynęła jako urocza blondynka, która udaje orgazm w restauracji („Kiedy Harry poznał Sally” świętowało rok temu 30-lecie galą z udziałem Ryan i jej partnera z planu, Billy’ego Crystala), to nie powinna ani mówić, co myśli, ani zdradzać, ani się starzeć.
Meg rzadko pojawia się publicznie. Jest słusznie rozżalona. Gdy próbowała stanąć po drugiej stronie kamery, jej projekt wsparł tylko najbliższy przyjaciel, Tom Hanks, z którym grała w „Bezsenności” i „Masz wiadomość”. Dramat wojenny „Ithaca” z 2015 r. przeszedł bez echa. Ryan wróciła do punktu wyjścia. Zdana na łaskę i niełaskę branży czeka na comeback. Chociaż z coraz mniejszym przekonaniem. Przeniosła się z Los Angeles do Nowego Jorku, bo czuje się tam lepiej. Prowadzi zwyczajne życie. – Jestem fatalną celebrytką. Nie mam zamiaru opowiadać prasie o życiu prywatnym. Świetnie się bawiłam w Hollywood. Ale w pewnym momencie nie wiedziałam już, kim jestem. Byłam postrzegana w sposób niezgodny z moją osobowością. Zaczęłam się w tym lustrze przeglądać. I to mi zaszkodziło – powiedziała kilka lat temu na łamach „Vanity Fair”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.