Pisarka Hanka Grupińska przez ostatnie 10 lat podróżowała do północnych Indii, do regionu Himaćal Pradesz, gdzie mieszkała wśród mniszek i mnichów tybetańskich. Dziś dzieli się swoim doświadczeniem w książce „Dalekowysoko. Tybetańczycy bez ziemi”. Imponuje pokorą wobec światów, które odkrywa. Nie ocenia, nie porównuje, ale słucha, obserwuje i notuje. I nam to oddaje. Ot tak. To wielka książka.
„Góry, jeziora i drzewa przemawiają do nas swoimi sposobami. Wielu ludzi wierzy, że to są sposoby duchów i bogów, którzy zamieszkują przyrodę. Dlatego Tybetańczycy budują dalekowysoko małe świątynie, stupy, wiążą khaty i palą jałowiec. Powiada się, że usłyszeć mogą tylko ci, którzy słyszeć potrafią. I tylko ci, którzy nie są bardzo grzesznymi ludźmi. Pamięta się, że kiedy Chińczycy zabierali Tybet, wielu ludzi słyszało, jak góry i jeziora hałasowały. To był skowyt rozpaczy, mówią ci, którzy słyszeli i pamiętają”.
To wielka książka. Pod każdym względem. Pod względem objętości, bo liczy ponad 530 stron. Pod względem wielowątkowej opowieści: poprzez losy mniszek i mnichów tybetańskich, ich relacje, poezję, spotkania, podróże przez północne Indie, wizyty w klasztorach poznajemy historię uchodźców tybetańskich i samego Tybetu po chińskiej aneksji w 1959 roku, a także buddyzm jako religię i filozofię. Jest wielka pod względem empatii i pokory, z jaką w każdym zdaniu autorka odnosi się do swoich bohaterów.
Książkę „Dalekowysoko. Tybetańczycy bez ziemi” Hanki Grupińskiej polecam czytać niespiesznie, pojedynczymi rozdziałami, czasem wręcz akapitami. Tak, by informacje nie wpadły do jednego worka, by mieć czas, żeby nad opowieściami się zadumać, a może i pomedytować. Dla mnie to cykl wykładów o ludziach, którzy stracili dom, którym próbowano odebrać godność, wiarę, jestestwo, którym zadano cierpienie, a gdy udało im się uciec do Indii – wędrując miesiącami przez najwyższe góry świata – potrafili żyć dalej w zgodzie ze sobą, ze wspólnotą, z religią, naturą.
Bohaterkami Grupińskiej są przede wszystkim kobiety, mniszki. Wraca do nich przez 10 lat, pomieszkuje z nimi, jeździ od klasztoru do klasztoru. Słucha, patrzy, chłonie i uczy się od swoich sióstr, przyjaciółek; tak je nazywa. Najbliższą jest chyba Tenzin. Poznały się w 2011 roku. Poprosiła ją wtedy, by coś o sobie powiedziała. Usłyszała: „Jestem Induską, buddystką. Urodziłam się 4 września 1976 roku. W Spiti, tak jak moi rodzice. Lahaul i Spiti to dystrykt niedaleko Manali, między Tybetem a Indiami. Powietrze jest tam bardzo suche, pustynne, zupełnie inne niż w Dharamsali. Nasz język jest podobny do tybetańskiego, którego używa się w U-Tsangu, mamy ten sam alfabet. Wszyscy w Spiti są buddystami. Moja rodzina ma zwierzęta: kozy, osły, krowy, jaki. Wszyscy w Spiti mają zwierzęta”. Tenzin miała 14 lat, gdy postanowiła zostać mniszką. Rodzice byli z niej dumni. To Tenzin zabierze Hankę Grupińską do Spiti, które jest bardziej tybetańskie niż indyjskie.
W książce są też mnisi. Są pisarze, poeci, artyści, żony, matki, mężowie i ich codzienność: praca, przygotowywanie posiłków, edukacja dzieci, ich radości i troski.
Są również klasztory buddyjskie. Wchodząc na ich teren, przekraczając próg świątyń, oglądając malarstwo, figury, autorka otwiera przed nami furtkę do buddyzmu. I za to jestem chyba najbardziej wdzięczna. Grupińska nie zakłada, że czytelnik musi wszystko wiedzieć. Nie uznaje, że coś jest oczywiste, więc wprowadza nas powoli, krok po kroku, wyjaśnia, wskazuje różnice między jednym odłamem buddyzmu a drugim, tłumaczy symbole, nazwy, znaczenie szat, kolorów, rytuałów. Robi to z cierpliwością i jednocześnie chęcią podzielenia się radosną nowiną. Po lekturze „Dalekowysoko…” każdy, komu buddyzm kojarzył się wyłącznie z ogolonym na gładko mnichem w pomarańczowej szacie z malą w dłoni, recytującym obco brzmiące słowa, odkryje, że za takim mnichem kryje się wiele niewidocznych dotąd niuansów, drobiazgów. Fascynujące jest poznawanie drogi młodych kobiet do bycia mniszkami, rodzajów przyrzeczeń i ślubów, jakie muszą złożyć, by stać się członkiniami danego zgromadzenia, i tak dalej, i tak dalej.
Do klasztorów buddyjskich przybywa też wielu westerners, poszukujących sensu, szczęścia, wyzwolenia, zmiany. Spędzają w odosobnieniach tygodnie, miesiące, uczą się, medytują, chcą zostać mnichami, mniszkami. Pewnego dnia Tenzin przedstawia Hance Grupińskiej Karmit. Też zalicza ją do westerners, choć przyjechała z Izraela. Karmit pochodzi z ortodoksyjnej żydowskiej rodziny. Jej mama, Ocalona z Zagłady, oddała swój los w ręce Boga. Ojciec to Sefardyjczyk z Tunezji. Ma siedmioro rodzeństwa. Karmit uciekła od ortodoksji żydowskiej, nie chce być tylko żoną i matką, pragnie studiować tybetański i filozofię buddyjską: „Chce studiować program rozpisany na 17 lat przez 15 lat”. Jej bliscy tego nie akceptują, siostry uznają ją za zmarłą, już odbyły po niej sziwę – żałobę.
Historia Karmit przypomniała mi wcześniejszą – a teraz wznowioną – książkę Grupińskiej „Najtrudniej jest spotkać Lilit” właśnie o ortodoksyjnych Żydówkach, o chasidot – jak pisze we wstępie autorka. „Ot” to końcówka rodzaju żeńskiego w liczbie mnogiej. Mężczyźni drwią z tego słowa, bo przecież nie ma chasidot – chasydek. Są tylko chasidim – chasydzi i ich żony. Podobnie jak w „Dalekowysoko…” pisarka opisuje świat nieznany powszechnie, obcy, a przez to oklejony mitami, stereotypami, fałszywymi świadectwami. Grupińska wchodzi między chasydki, słucha ich, poznaje i dzieli się rozmowami z czytelnikami. Odkrywamy, czym jeden ród chasydzki różni się od drugiego, jak wygląda codzienność w zamkniętej społeczności, co oznaczają spełnienie i szczęście i jak radzą sobie z nieszczęściem, bo tego też nie brak, jak wszędzie.
* Hanka Grupińska, „Dalekowysoko. Tybetańczycy bez ziemi” oraz „Najtrudniej jest spotkać Lilit. Opowieści chasydzkich kobiet”, wyd. Wielka Litera
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.