Pojawianie się na wybiegach najpopularniejszych modelek z lat 90. przestało być już jedynie miłą niespodzianką. Stało się normą. Czy projektanci widzą w nich ambasadorki nowej odsłony inkluzywności, w której nacisk kładzie się nie tylko na ciałopozytywność i różnorodność etniczną, lecz także na odpowiednią reprezentację kobiet w różnym wieku? A może chodzi o pielęgnowanie nostalgii, utrzymywanie tęsknoty za minionymi dekadami? Coś, co miało już nigdy nie wrócić, ostatnio odradza się przecież coraz częściej. Nowe życie dostają archiwalne projekty, kontrowersyjne trendy, wracają też modelki, które niegdyś promowały te zjawiska.
W latach 90. były gwiazdami: muzami projektantów, łamaczkami serc, influencerkami. Jak mawiała Linda Evangelista, „nie wstawały z łóżka za mniej niż 10 tys. dolarów”. Dziś prawdopodobnie wstają za znacznie więcej. Brylują na wybiegach, promują kolekcje największych domów mody, zdarza się, że same także projektują.
Do tej pory gościnne udziały supermodelek z lat 90. w pokazach aktualnych kolekcji wywoływały solidny dreszcz podniecenia, bo należały raczej do rzadkości. Bywały miłym prezentem, jaki marka chciała sprawić publiczności, albo sposobem na to, by odwrócić uwagę od słabej kolekcji. Zdarzało się, że były elementem celebracji większego jubileuszu, debiutu albo sentymentalnego pożegnania. Tak było chociażby na pokazie Versace na wiosnę-lato 2018, który Donatella zadedykowała Gianniemu, czy na ostatnim pokazie Kima Jonesa dla Louis Vuitton Homme, gdzie po wybiegu ramię w ramię przeszły jego bliskie znajome: Kate Moss i Naomi Campbell.
Podczas tygodni mody na wiosnę-lato 2023 udział w pokazie supermodelek, które sławę zdobyły w latach 90., stał się niemalże normą. Niekiedy podziwiały kolekcje jako gościnie – na pokazie Dolce & Gabbana pozowały wspólnie Helena Christensen i Eva Herzigova, u Saint Laurent Amber Valletta, Shalom Harlow i Kate Moss. Wielokrotnie jednak pierwsze rzędy zamieniały na wybieg. Przykłady? Moss w casualowej stylizacji z dżinsów i flanelowej koszuli u Bottegi Venety, Valletta w oversize’owych zestawieniach u Stelli McCartney, Bela ożywiająca swoją charyzmą looki z kolekcji Givenchy, The Row i Michaela Korsa. Projektanci zaczęli wierzyć, że bez supermodelki z lat 90. ich pokaz nikomu nie zapadnie w pamięć. Domyślali się, że media, pisząc o ich kolekcji, a influencerzy, pokazując ją na swoich społecznościowych kanałach, nie będą mieli czelności pominąć obecności tak wyrazistych i znanych wszystkim postaci „50 and thriving”.
Zdarzają się też tacy, którzy w odradzającej się popularności najtisowych gwiazd upatrują inkluzywności. Takiej, w której kładzie się nie tylko nacisk na różnorodność etniczną i ciałopozytywność, lecz także pilnuje się, by zachować odpowiednią reprezentację dojrzałych kobiet.
Choć dobre maniery zakazują pytać o wiek, zerknijmy na metryki. Kate Moss w styczniu skończy 49 lat, Amber Valletta – tyle samo miesiąc później. Naomi Campbell przekroczyła granicę pięćdziesiątki dwa lata temu. Linda Evangelista, która w tym roku została gwiazdą kampanii torebki „Baguette” Fendi i sportretowana przez Stevena Meisela, powróciła triumfalnie na okładkę brytyjskiego „Vogue’a”, jest z tego grona najstarsza – ma 57 lat.
Ich życiorysy są opowieściami o wzlotach i upadkach, o kryzysach i powrotach, o uzależnieniach i przekuwaniu porażek w zwycięstwa. A one stają się orędowniczkami walki z ageizmem, szczególnie tym przejawiającym się w dyktowaniu kobietom, co wypada nosić w określonym wieku, a na co nie ma absolutnie przyzwolenia. Z dumą prezentują nadal piękne, ale nieidealne sylwetki w dopasowanych fasonach lub „nagich sukienkach”, odsłaniają ciało, eksponują nogi. Sprawiają, że nie ma przyzwolenia na komentarze, jak chociażby ten z 2019 r., gdy była naczelna brytyjskiego „Vogue’a” Alexandra Shulman skrytykowała stylizację Heleny Christensen z urodzinowej imprezy Gigi Hadid słowami: „Wybacz Helena, ale jesteś za stara, by tak się ubierać”. Duńska modelka miała wtedy na sobie dżinsy i koronkowy gorset.
To, że supermodelki z lat 90. stały się największymi gwiazdami sezonu w modzie, może także stanowić przypieczętowanie nostalgii, na której coraz więcej marek bazuje, przygotowując nowe kolekcje. Być może wcale nie jest przypadkiem, że po chwilowym i bardzo intensywnym romansie z Y2K, czyli stylem inspirowanym początkiem lat 2000., moda sięgnęła po motywy z lat 90. Na moodboardach projektantów zagościły archiwalne looki z pokazów Helmuta Langa i Martina Margieli i sesje, jakie dla Prady wykonywał Glenn Luchford. Największym przebojem sprzedażowym stały się proste spódnice maksi, minimalistyczne garnitury i basikowe topy, a viralowym detalem kaptury, jakie na początku tamtej dekady były największym znakiem rozpoznawczym Azzedine’a Alai.
Skoro z przytupem (i w nowej, uwspółcześnionej wersji) powracają najbardziej charakterystyczne dla tamtych lat motywy, dlaczego powrócić nie miałyby znajome i jednoznacznie utożsamiane z tamtym okresem twarze? W końcu moda niczego nie lubi tak bardzo, jak dobrego comebacku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.