Marcel Woźniak od lat zawzięcie bada życie Leopolda Tyrmanda. W wydanej właśnie biografii „Tyrmand. Pisarz o białych oczach” równie wnikliwie jak autora „Złego” portretuje życie kulturalne w powojennej Warszawie. Czyta się z wypiekami na twarzy!
„Ogonek na Marszałkowskiej. Tyrmand przystaje w kolejce, sądząc, że to po szynkę lub masło.
– Co dają? – pyta.
Odwraca się facet.
– Złego dają. Jeden egzemplarz na ryło!
Na przełomie lat 1955 i 1956 wybucha w Warszawie sensacja. W księgarniach pojawia się książka o superbohaterze, co łoi skórę zbirom i chuliganom. Nie wiadomo, kim jest. Wiadomo tylko, że ma białe oczy…”.
Za popularnością, jaką zyskała powieść „Zły”, szła sława samego autora. Z miejsca został uznany za wyjątkowego miłośnika i znawcę Warszawy, swoją książką wystawił jej pomnik. Nikt nie ma wątpliwości. „Zobaczyłem tużpowojenną Warszawę ze wszystkimi osobliwościami miasta zmartwychwstającego, poznałem z bliska to dziwne społeczeństwo, co obsiadło ruiny i próbowało wykrzesać z nich iskierki życia” – napisze Tadeusz Konwicki w „Zorzach wieczornych”. Schowa swoją wieloletnią niechęć do Tyrmanda głęboko do kieszeni i przyzna głośno, że po lekturze jego książki „padł do tyłu z zachwytu”. Od tamtej pory będą siedzieć przy jednym stoliku w kawiarni Czytelnika. Andrzej Dobosz powie w telewizji, że ze wszystkich jego znajomych Tyrmand miał najszerszą znajomość sfer Warszawy – absolutnie niewrażliwy na przyrodę, był człowiekiem cywilizacji miejskiej. No i co istotne: ten biedny Tyrmand z ośmiu metrów kwadratowych stał się nagle człowiekiem zamożnym.
Dobosz to wiedział, choć Tyrmand za wszelką cenę starał się dobrze ukrywać biedę. Miał to przećwiczone od przedwojnia, kiedy w 1938 znalazł się w Paryżu na studiach architektonicznych, a jego stypendium starczało na mniej niż niewiele. Zakochany w jazzie, wysiadywał godzinami w sklepie muzycznym, gdzie mógł do woli odsłuchiwać płyt. Na słuchawkach. Ella Fitzgerald czy Chuck Webb występowali tylko dla niego. Gdy kolega z pokoju sprezentował mu bilet na koncert Duke’a Ellingtona, Tyrmand nie umiał powstrzymać wybuchu szczęścia, zapamiętał to współlokatorowi na zawsze. Nazwał prawdziwym przyjacielem.
Gdy wybuchła wojna, Tyrmand wyruszył na wschód. Był warszawiakiem, Polakiem, dopiero potem Żydem. Przed swoją tożsamością uciekał przez sześć lat, podając się za Francuza. Trafił do Wilna, potem statkiem do Norwegii, kilka razy aresztowany, cudem uniknął śmierci.
Jego ścieżkę wojenną prześledził nader wnikliwie Marcel Woźniak, autor biografii „Tyrmand. Pisarz o białych oczach”. Odtworzył ją z kawałków wspomnień i zatartych śladów. Nawet to, że gdy Tyrmanda dopadała beznadzieja i depresja, marzył o warszawskiej ulicy Frascati, przypominał sobie ulubioną willę, wyobrażał sobie, że pewnego dnia w niej zamieszka.
Nie zamieszkał, ale wylądował tuż obok, w budynku YMCA przy Konopnickiej 6. Z okna widział ukochaną Frascati, po „jego” willi niewiele zostało. Po wojnie Tyrmand nie chciał być architektem, a dziennikarzem. Pisał dla „Przekroju” i dla „Tygodnika Powszechnego”. Pozostał wielbicielem jazzu. Tłumaczył czytelnikom, czym jest ta cudna muzyka i jak jej słuchać. Założył Polski Jazz Club, który miał siedzibę – a jakże! – na jego wynajmowanych ośmiu metrach kwadratowych przy Konopnickiej. Potem przez lata organizował jazzowe festiwale. Już w 1947 roku, na długo przed wydaniem „Złego”, Leopold Tyrmand był na fali.
Wyróżniał się – wzrostu mu Bozia nie dała – pyszałkowatością i stylem. Lubił przyciągać uwagę. Chwalił się Janowi Józefowi Szczepańskiemu, że szyje sobie ubrania w Krakowie.
– Pojedź do mojego krawca i spytaj o spodnie, niech je pośle samolotem.
Szczepański, istotnie, odwiedza wkrótce owego krawca pod Wawelem, na co ten się oburza:
– Co ten Tyrmand. Za marynarkę ciągle mi wisi, a spodnie mam mu szyć?
Podszewkę swojej garderoby Tyrmand pokazuje na łamach „Dziennika 1954”: jest biedny jak mysz kościelna. Jego nienaganne koszule to w rzeczywistości przerabiane przez warszawskiego krawca koszule z CDT. Kołnierzyki dorabia, wycinając łaty materiałów z pleców.
Tyrmand wyróżniał się też paskudnym stosunkiem do kobiet. Oczarowywał je, mamił, ale nie szanował, stawiał niżej od siebie. Łowił te dużo młodsze, bo łatwiej je było zbałamucić i narzucić swoją wolę. Pierwsza żona, wówczas studentka malarstwa ASP, Małgorzata Kopiejka vel Rubel, zrezygnowała dla niego ze studiów, a nawet przestała jeździć na nartach, bo Tyrmand wściekał się, że szusuje lepiej od niego. Sam zdradzał, ale w drugą stronę zdrady nie tolerował.
Potem ożenił się z Barbarą Hoff – tym razem trafił na silniejszy charakter. Małżeństwo przetrwało siedem lat. Choć pierwsze zdanie, jakie o niej powiedział, brzmiało:
– To jest ta Hoff, o której tyle słyszałem? Miała być ładna, a jest gruba! – przywołuje Woźniak.
Ale ich małżeństwo, wydaje się, było nie takie złe. Gdy ubecy zaczęli Tyrmandowi i Hoff deptać po piętach, ona go wspiera. Gdy Barbara zaczęła chorować, on staje się dla niej oparciem.
Cenzura przestanie dopuszczać teksty Tyrmanda do druku, co wpędzi pisarza znowu w skrajną biedę. Ostatniego wywiadu udzieli Jerzemu Radlińskiemu do książki „Obywatel jazz” w 1964 roku. W 1965 roku dostaje upragniony paszport. Wyjeżdża bez żony. Mówi, że na kilka miesięcy, choć nie jest przekonany.
Na spotkaniu tego dnia powiedział Ludwikowi Jerzemu Kernowi:
– Mi się coś zdaje, że ja do Polski to już nie wrócę.
I stoją teraz z Basią przy ich oplu. Siedem lat małżeństwa. Zabójstwo jej ojca. Jego walki o paszport dla niej. Wiele świetnych imprez z przyjaciółmi i wiele smutnych nocy we dwójkę.
Bo oni chyba już nie będą razem, nawet jak wróci. Ona wie, że jest taka jedna, do której jedzie, do Jugosławii.
Pojechał przez Cieszyn na Zachód. Wyruszył do Izraela, by odwiedzić matkę, Marylę, która wyemigrowała tam niedługo po zakończeniu wojny. Była jego jedyną rodziną, ojca zabili na Majdanku, reszta krewnych straciła życie w innych obozach. W 1966 transatlantykiem wypływa z Włoch do Nowego Jorku.
Tyrmand miał diabelną smykałkę do języków. Po roku pobytu w Stanach „New Yorker” proponuje mu publikację i wystawia czek na niebotyczną sumę 5 tysięcy dolarów. Jak napisze w liście do Mrożka: to go ustawiło.
Z Mary Ellen poznają się w 1970 roku. Jest jego czytelniczką, jak wiele innych wielbicielek wysłała list na adres redakcji „New Yorker Magazine”. A Tyrmand odpisał: „Jak będziesz w Nowym Jorku, to zadzwoń”. Dzieli ich 25 lat. Rok później biorą ślub, który pobłogosławi matka Maryla.
W wyrazie poparcia dla związku z Żydówką z Brooklynu sprezentuje Mary Ellen pierścionek z diamentem. Gorzej jest z rodziną po stronie panny młodej, która nie może znieść związku córki ze starym polskim imigrantem. I to mimo że jako konserwatyści zaczytywali się w esejach Tyrmanda.
Mieli nie mieć dzieci. W 1981 roku rodzą się bliźniaki, Rebecca i Matthew. W 1985 roku Tyrmand dostaje zawału. Reanimacja na nic się nie zdaje. Umiera w wieku 65 lat.
Marcel Woźniak zajął się życiem Leopolda Tyrmanda już na studiach, jemu poświęcił pracę magisterską. Cztery lata temu wydał książkę „Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka jak moje życie”. A że na wiele pytań nie udało mu się znaleźć odpowiedzi, drążył dalej. Teraz dostajemy kolejną jego publikację, mam wrażenie wyczerpującą, ale kto wie, co jeszcze pozostało tajemnicą. Kłaniam się nisko przed autorem za jego wnikliwość, zawziętość, mrówczą pracę i dziękuję za przecudny portret życia kulturalnego w PRL-u, które kwitło w najlepsze mimo wielu przeciwności. Bo to nie książka tylko o Tyrmandzie. Czyta się z wypiekami.
* Marcel Woźniak, „Tyrmand. Pisarz o białych oczach”, wydawnictwo Marginesy, premiera 14 października
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.