Dwudziestolatka po raz pierwszy ogląda komedię romantyczną „Dziennik Bridget Jones” z 2001 roku. I nie godzi się ze stereotypowym przedstawieniem singielki. „»Bridget Jones« pozwala, by jej stan cywilny decydował o jej szczęściu. To mój największy problem z filmem”, pisze.
Przez lata nie mogłam się przekonać do obejrzenia tego filmu. Znając zarys fabuły, uznałam, że komedia romantyczna niczym mnie nie zaskoczy, dlatego nie warto tracić czasu na jej oglądanie. Chcąc nadrobić zaległości z czasów, kiedy zaczynałam raczkować, sięgnęłam po takie klasyki, jak „Seks w wielkim mieście” i „Legalna blondynka”. I chociaż o filmie z Renée Zellweger od początku nie miałam dobrego zdania, nie chciałam kierować się maksymą: „Nie znam się, to się wypowiem”. Przyszła więc pora na „Dziennik Bridget Jones”. Teraz, z pełną odpowiedzialnością, mogę powiedzieć, że nie rozumiem fenomenu tego filmu. Mało tego, jako singielka z prawie dwuletnim stażem czuję się nim po prostu urażona.
Wstydzę się za ciebie, Bridget Jones
Gdy zaczęłam oglądać „Dziennik Bridget Jones”, moja przyjaciółka była tym faktem bardziej podekscytowana niż ja. – W jeden dzień obejrzałam wszystkie trzy części – usłyszałam od niej na chwilę przed seansem. Pomyślałam, że spędzę z Bridget miły wieczór. Może nawet się polubimy. Po pierwszych dziesięciu minutach zrobiłam pauzę i zawołałam przyjaciółkę do pokoju. – Czy jej naprawdę podoba się to, że typ zwraca uwagę na jej za krótką spódniczkę, a w windzie klepie ją w tyłek? Przecież oni ledwo się znają, a poza tym on jest jej szefem! – krzyknęłam. Wstydziłam się za reakcję głównej bohaterki na zaczepki szefa bardziej niż ona sama.
Nie chcę być taka jak ty, Bridget Jones
Dlaczego tyle kobiet pokochało Bridget Jones? Przecież ona jest zupełnie przeciętna. Trzydziestolatka pracująca na etacie w londyńskim wydawnictwie. Mieszka sama, a w święta odwiedza rodziców na przedmieściach. W paczce jej przyjaciół nie może oczywiście zabraknąć blondynki, nieszczęśliwej mężatki oraz geja z poczuciem wyższości, ale i humoru. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Co więc determinuje samą Bridget? Otaczający ją mężczyźni. I tu zaczynają się schody, których nie jestem w stanie pokonać (albo po prostu nie chcę).
Dlaczego w filmie o trzydziestoletniej dziennikarce to mężczyźni mają decydujący głos? Definiują Bridget, która pozwala sobie na to, aby to stan cywilny decydował o jej szczęściu. I chyba to jest mój największy problem z tym filmem. Główna bohaterka jest mocno zakompleksiona. I o ile potrafię wyobrazić sobie, że niestety wiele kobiet może się z nią utożsamić, o tyle nie rozumiem, dlaczego kobiety, które żyją inaczej, chciałyby znaleźć się na jej miejscu. Czego jej tak zazdroszczą? Samotności? Braku poczucia własnej wartości? Mężczyzn? Śmiem twierdzić, że tego ostatniego. Z mojej obserwacji wynika jednak, że ani Hugh Grant, ani Colin Firth nie byli jej warci.
Nie zazdroszczę ci mężczyzn, Bridget Jones
Skupmy się na Danielu Cleaverze. Mężczyzna po czterdziestce z przerośniętym ego. Uważa, że wszystko mu wolno. Podbija pewność siebie Bridget, by następnego dnia złamać jej serce, a po kilku tygodniach powrócić z podkulonym ogonem i dostać kolejną szansę. Uosobienie mizoginii. A jednak miliony kobiet na świecie, tak jak Bridget, nie potrafią się mu oprzeć. I zrozumiałabym tę fascynację, gdyby Hugh Grant nie odezwał się ani słowem. Widząc jego zachowania, uznaję, że bohaterka ma łagodną wersję syndromu sztokholmskiego.
A Mark Darcy? Rycerz na białym koniu? Mnie dziwi, że przyjaciele Bridget Jones tak go polubili. Moim zdaniem facet nie wie, czego chce. Czy gdyby troszczył się o Bridget, pozwoliłby się jej „przejechać” na Danielu? Mark jest zwyczajnym tchórzem. Nie potrafi wyrażać uczuć ani zrobić pierwszego kroku. Tak jak Daniel skrzywdził Bridget, każąc jej na siebie czekać. Nie mogę przeboleć tego, że główna bohaterka przez cały film czeka na jednego z mężczyzn, a ich nieobecność oznacza osobistą porażkę.
Nie chcę burzyć wyobrażeń kobiet na temat miłości, ale jestem skłonna zaryzykować stwierdzenie, że w prawdziwym życiu rzadko się zdarza, że z Danielem Cleaverem rywalizuje Mark Darcy. I o ile na pojawienie się tego pierwszego w naszym życiu przeważnie nie musimy długo czekać (przynajmniej tak wynika z obserwacji zarówno mojej, jak i moich koleżanek), to nieczęsto zaraz po nim pojawia się wybawiciel. Mam 22 lata i jestem tego świadoma. Nie chcę się oszukiwać, że jest inaczej, chociaż uważam, że bez wyrzutów sumienia mogłabym to zrobić i usprawiedliwić wiekiem. Dziwi mnie, że wierzą w to kobiety starsze ode mnie, które pozwoliły sobie na to, żeby „Dziennik…” zmienił ich życie. Czemu uznały, że taki Mark Darcy znajdzie się sam? I czemu, mimo wszystko, zachwycają się bad boyem Danielem Cleaverem?
Czuję się urażona twoją historią, Bridget Jones
Niestety jako współczesna dwudziestolatka mam inne wyobrażenie o swoim życiu za 10 lat. Po pierwsze, zupełnie nie zastanawiam się nad tym, czy będę miała wtedy partnera, męża, czy będę singielką. Wiem natomiast, że status związku nie zadecyduje o moim szczęściu ani poczuciu własnej wartości. Jakim cudem tak została przedstawiona w filmie kobieta z dobrą pracą, nienaganną urodą i lojalnymi przyjaciółmi? Czy brak mężczyzny naprawdę wystarczy, by uznać, że przegrała życie?
Mam żal do twórców komedii romantycznej, że tak postrzegają samotne kobiety po trzydziestce. I nawet jeśli kiedyś kobiety z braku mężczyzny upijały się samotnie w domu, te czasy mamy już za sobą. O wartości kobiet nie decydują już mężczyźni. Nie szukamy desperacko miłości, a nawet jeśli tak się zdarza, nie jest to reguła. Mężczyźni czasem pragną jej bardziej niż my. Dlaczego więc producenci filmu, zamiast iść z duchem czasu, powielali stereotyp nieszczęśliwej singielki? Nie godzę się na to i nie chcę być tak postrzegana za 10 lat.
„Dziennik Bridget Jones” możecie zobaczyć, jeśli macie wolny wieczór. Ale młodego Hugh Granta wolę oglądać w „Notting Hill”. W roli Williama Thackera jest zdecydowanie bardziej przekonujący.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej