„Czuję się oszukana”, pisze współczesna dwudziestolatka, która po raz pierwszy ogląda serial „Seks w wielkim mieście” z przełomu lat 90. XX wieku i pierwszej dekady XXI wieku. Dlaczego nie chce utożsamiać się z Carrie i jej przyjaciółkami? Dlaczego brakuje jej prawdziwie feministycznego przesłania? Dlaczego uważa, że produkcji brakuje odwagi?
Gdy człowiek rodzi się w 2002 roku i gdzieś po drodze zainteresuje się filmem i serialem, musi stawić czoło wyzwaniu, któremu – co zresztą z góry wiadomo – nie sprosta. Nie dość, że chce się nadążyć za nowościami, to jeszcze trzeba nadrobić zaległości.
Myśląc o tym, co udało mi się już wykreślić z listy serialowych must see (z naciskiem na eksploatowany imperatyw must), sprawdziłam, kiedy światło dzienne ujrzał pierwszy odcinek „Rodziny Soprano”. Nie oprę się bowiem pokusie zderzenia Tony’ego Soprano z bohaterką mojego tekstu, Carrie Bradshaw.
Szczęśliwa singielka Carrie Bradshaw (nie)zrywa z konwencją
Debiut „Rodziny Soprano” miał miejsce przed końcem XX wieku, zaledwie kilka miesięcy po emisji finału pierwszego sezonu „Seksu w wielkim mieście”. I Tony, i Carrie przeszli do historii popkultury jako postacie, które zerwały z wizerunkiem – Tony zimnego gangstera, Carrie nieszczęśliwej singielki. Maska bezwzględnego capo skrywała bowiem zżeranego przez lęki i traumy z dzieciństwa wcale-nie-takiego-bad-boya, a trzydziestoletnia kobieta, jak się okazało, mogła w końcu odczuwać popęd seksualny, chcieć go realizować i przestać mówić szeptem o swojej cielesności.
Mnie tandem Tony-Carrie interesuje jednak nie dlatego, że okazał się przełomowy, lecz dlatego, że ostatecznie nie wykroczył zbyt daleko poza ramy. W relacjach damsko-męskich nie wychodzili poza schemat – on „przebierał” wśród wielu chętnych kobiet, ona czekała (zazwyczaj na Mr. Biga), on porzucał, ona była porzucana (zazwyczaj przez Mr. Biga), on po prostu uprawiał seks (i zdradzał żonę), ona szukała wielkiej miłości w wielkim mieście.
Co sprawiło, że Amerykanie u schyłku wieku odczuli potrzebę powrotu do tak silnie zgenderyzowanych postaci? Mnie, jako kobietę, zachowanie Carrie i jej „gangu” dziwi.
Męskocentryczny świat Carrie i jej przyjaciółek a trzecia fala feminizmu
Lata 90. to rozpędzona trzecia fala feminizmu i rozbijająca tożsamościowe porządki teoria Judith Butler. A jednak większość wątków w „Seksie w wielkim mieście” odczytywać można według – jak się okazuje – nieśmiertelnego klucza, że „mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”. Na Wenus kupuje się kolejne pary, nomen omen, kosmicznie drogich szpilek Manolo Blahnika, mieszka się w fajnym apartamencie na Manhattanie i zarabia zdecydowanie za mało, co zresztą Carrie sama wielokrotnie podkreśla, a jednak wystarczająco dużo (nie do końca wiadomo jak), by pozwolić sobie na luksus życia w sercu Nowego Jorku.
Tym, co zwraca uwagę już po kilku pierwszych odcinkach, jest absolutna męskocentryczność rozmów czterech przyjaciółek. Ton i kierunek nadają im zawsze mężczyźni. I to oni są przez Carrie, Mirandę, Charlotte, a nawet (wydawałoby się najmniej zainteresowaną szukaniem mężczyzny na stałe) Samanthę gloryfikowani. 23-letnia Riann Philip z brytyjskiego „Vogue’a” słusznie wytyka dziewczynom nieuświadomioną mizoginię. Gdy Carrie próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niektórzy mężczyźni umawiają się tylko z modelkami, przyjaciółki rozpoczynają nagonkę na modelki, w ich opinii głupie, spędzające czas na głodzeniu się.
U współczesnej widzki serialu pojawia się jednak zupełnie inne pytanie: dlaczego dorosłe, uprzywilejowane kobiety nie formułują krytyki w stosunku do mężczyzn, którzy traktują modelki przedmiotowo (czego dowodzi znajomy Carrie, który nagrywa z nimi sekstaśmy bez ich wiedzy) i wypowiadają się o nich w co najmniej niewybredny sposób? Dodajmy do tego wszystkiego Mr. Biga, który podsumowuje cały wątek uroczą i niewinną refleksją, wedle której mężczyzna będzie chciał, koniec końców, spędzić swoje życie z kobietą, która będzie potrafiła go rozśmieszyć. Carrie triumfuje. To ona może się pochwalić poczuciem humoru, modelki nie.
Carrie daje się wodzić za nos emocjonalnie niedostępnemu Mr. Bigowi
Bo Carrie z rzadka przyjmuje perspektywę prokobiecą. Nawet wtedy, gdy chodzi o własny, kluczowy dla całego serialu romans. Trudno mi zrozumieć, dlaczego dorosła kobieta, która niemal zawodowo zajmuje się analizą zachowań heteroseksualnych mężczyzn, niestrudzenie, a wręcz z maniakalnym uporem, daje się wodzić za nos komuś tak emocjonalnie niedostępnemu, jak niesławny Mr. Big. Równie mocno razi brak siostrzeństwa czy też praktykowanie siostrzeństwa wyłącznie wtedy, gdy jest ono wygodne i ładne. Bo jak się okazuje, piersi najlepszej przyjaciółki, która karmi swojego syna, ładne nie są. – Między moimi dwiema miłościami pojawiły się dwie piersi Mirandy – podsumowała Carrie niedługo po tym, jak Samantha w pośpiechu wpakowała Mirandę-matkę do taksówki, by reszta wolnych od brzemienia dziecka przyjaciółek mogła się udać na zakupy.
Homofobia, rasizm i slut-shaming to grzechy główne „Seksu w wielkim mieście”
„Seks w wielkim mieście” w ogóle nie radzi sobie za dobrze z reprezentacją osób systemowo wykluczonych. Wyzwolona felietonistka zrywa ze swoim biseksualnym chłopakiem, dzieląc się kolejną ciekawą myślą: – Biseksualizm raczej nie istnieje, to tylko przerwa w podróży do Miasta Gejów. Z kolei cechą definiującą czarnoskórego kochanka Samanthy jest oczywiście jego przyrodzenie, a tradycjonalistka Charlotte systematycznie udowadnia, że odpowiedni azymut w życiu kobiet wytyczają małżeństwo i macierzyństwo. Nie szczędzi krytyki tym, które postanowiły choć odrobinę wyłamać się z uświęconego schematu. Bo to właśnie Charlotte najchętniej sięga po narzędzia slut-shamingu, regularnie odsądzając od czci i wiary swoją przyjaciółkę Samanthę.
I wszystko to być może należałoby złożyć na karb prób „urealniania” postaci, gdyby nie to, że już w gimnazjum, kiedy byłam dopiero na etapie zapoznawania się z „Przyjaciółmi”, hasło „Seks w wielkim mieście” kojarzyło się z feminizmem. Dobrych kilka lat później dostrzegam swoje odbicie w czarnym monitorze po seansie finałowego odcinka „Seksu…”. I czuję się co najmniej oszukana.
Po seansie „Seksu w wielkim mieście” czuję się oszukana
Jeśli chodzi o pozytywy, wiem już przynajmniej, że „gazetowa” sukienka Carrie rzeczywiście jest kultowa (rzecz jasna, żadnej z bohaterek nie widzimy dwa razy w tej samej stylizacji), burza loków Bradshaw sprawia, że niejedna amatorka włosingu pewnie zielenieje z zazdrości, a Samantha niemonogamicznym stylem życia bez wątpienia wyprzedziła swoje czasy. Mimo wszystko nie odnalazłam siebie w żadnej z bohaterek. Cóż, trudno mi przypomnieć sobie jakiekolwiek spotkanie towarzyskie, na którym razem z przyjaciółkami miałyśmy ochotę poświęcić tyle czasu na rozmowy o płci przeciwnej.
„Seks w wielkim mieście” okazał się – w moich dwudziestojednoletnich oczach – produktem, który nie burzy żadnych porządków. Mimo tego jako serial zaludniony w głównej mierze przez kobiety, w dodatku kobiety mówiące otwarcie o swojej seksualności, niewątpliwie niósł pewne zagrożenie dla kultury patriarchalnej. Tak samo jak „feminizm w wersji przetrawionej przez media, skomercjalizowanej, spłyconej i bezzębnej”, jak zauważyła kiedyś Agnieszka Graff w eseju „Między polityką a poradnikiem – czyli o feminizmie w krainie popkultury”.
W końcu trudno o feministyczny serial bez wad. Uwielbianej przeze mnie „Fleabag” coraz częściej dostaje się za promocję niebezpiecznego, bo nihilistycznego, białego feminizmu. A „Seks…” świetnie sprawdził się jako towarzysz do obiadu. I na szczęście nakręcił jedynie ten rodzaj konsumpcji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.