Popularności serialu, którego trzeci sezon już jutro trafi na Netfliksa, nie da się wytłumaczyć jedynie sentymentem za epoką lat 80. Znaczna część jego widzów przyszła bowiem na świat dwie dekady po czasie akcji. Dzięki popkulturze powstał pomost nie tylko między Ameryką a resztą świata, ale również między pokoleniami.
Dwadzieścia lat temu amerykański publicysta Thomas Friedman pół żartem, pół serio stwierdził, że kraje z McDonaldem na każdym rogu nigdy nie pójdą ze sobą na noże. Tym bon motem chciał przekazać prawdę o stanie ducha klasy średniej, której nie będzie się opłacało iść na wojnę. Mnie interesuje inny aspekt, pośrednio tylko z ekonomią związany. Złote łuki stały się symbolem nie tylko postępującej globalizacji, ale także, a może przede wszystkim, galopującej amerykanizacji. Ta zaś jest nieodłącznie związana z dominacją tamtejszej popkultury, która od początku istnienia kina ma zasięg światowy. Dzisiaj nikogo już nie dziwi, że dokładnie tego samego hamburgera z pojedynczym plastrem ogórka zjemy przy drodze krajowej A4, na Manhattanie i na tokijskim lotnisku. Ta unifikacja to nawet stan pożądany. Może to truizm, ale konieczny, żeby zobrazować homogenizację kultury.
Oglądając film, po samej podeszwie poznajemy, kto nosi converse’y, a świecące jabłuszko na obudowie laptopa sugeruje, z jakiego sprzętu najchętniej korzystają Amerykanie. A skoro to dobre dla nich, to dla nas również. My otrzymaliśmy swoją dawkę Ameryki po upadku żelaznej kurtyny. Pamiętam, jak sam wyglądałem otwarcia pierwszego McDonalda. Ten ikoniczny moment wydarzył się w 1992 r. Na przecięciu wstęgi nożyczkami Jacka Kuronia gościli Agnieszka Osiecka i Kazimierz Górski. Mniej więcej wtedy Levi’s otworzył też swój sklep z dżinsami. Nie znaczy to oczywiście, że amerykańska popkultura nie gościła u nas wcześniej. Coca-colę sprzedawano od 1972 r. (rok później na naszym rynku pojawiła się też konkurencyjna pepsi), a kina obok produkcji radzieckich grały westerny. Na nic się zdały przestrogi z socrealistycznego okresu twórczości Adama Ważyka, który pisał o „pięciu kontynentach amerykańskich”. Dzisiaj wszyscy żyjemy, choćby tylko duchem, za oceanem, niejednokrotnie tęskniąc za tym, czego sami nigdy nie doświadczyliśmy. A to chyba najmocniejszy dowód dominacji tamtejszej popkultury, która wykreowała poczucie sztucznej nostalgii za czymś, co wcale nie było naszym udziałem.
Lubię powtarzać, że amerykańskie lata 80. przypadły na nasze 90., bo to wtedy mogliśmy kupić ludziki (chyba nikt nie mówił wtedy „figurki”) z serii G.I. Joe w zwykłym sklepie z zabawkami i nareszcie, choć sporo później, odpalili nam Cartoon Network. Nadal jednak przypadał jeden przechodni Game Boy na całe osiedle, a lego dostawało się na gwiazdkę. Nikomu nie śniły się obrazki oglądane dzisiaj przy okazji „Stranger Things”, serialu celebrującego nostalgię za minionym, w którym na porządku dziennym są plakaty filmowe na ścianach dziecięcych sypialni i ogromne modele Sokoła Millenium. Ja mogłem liczyć co najwyżej na podróbkę gumowego szturmowca Imperium, któremu broń nie pasowała do źle wyprofilowanej łapy. Wyobrażenie to, mimo że wyidealizowane i również stanowiące popkulturowy konstrukt, jest bliskie odbiorcy amerykańskiemu, lecz mami i nas. Że to niby także nasze doświadczenie. Że my też to przeżyliśmy. A i owszem, bo znamy to przecież z komiksu, teledysku i gry.
Lecz czy przeżycie jest wtedy mniej intensywne, a co za tym idzie, mniej istotne? Niezupełnie. Powszechna dostępność amerykańskiej popkultury gwarantuje wspólne doświadczenie. Jako że wszyscy oglądamy te same filmy i słuchamy tej samej muzyki, potrafimy odczytać konteksty zakodowane w „Stranger Things”. Popularności serialu nie da się jednak wytłumaczyć jedynie sentymentem. Znaczna część jego widzów przyszła bowiem na świat na przełomie wieków. Dla tego pokolenia to produkcja niemalże kostiumowa. Cykliczność fascynacji minionym to ugruntowane zjawisko kulturowe. Dlatego do estetyki lat 80. powracają dzisiaj nie tylko ci, którzy owe czasy pamiętają. Powstał pomost zarówno między Ameryką a resztą świata, jak i między pokoleniami.
Podobna unifikacja niesie za sobą ryzyko utraty świadomości kulturowej, dlatego niektóre kraje usiłowały przepchnąć przepisy wymuszające na kinach repertuarowy parytet produkcji rodzimych. Dyskusyjna pozostaje też stałość popkulturowych wzorców zaczerpniętych z kina, choć to, że amerykańskie produkcje są nieustająco popularne, sugeruje, iż wrosły zbyt głęboko. Dlatego niektóre szkoły wybierają, na wzór amerykańskich, króla i królową balu, coraz więcej osób świętuje też Halloween. Przeniesienie znanego z ekranu zwyczaju do rzeczywistości, kiedy wyobrażone i przeżyte pośrednio staje się doświadczeniem osobistym i bezpośrednim, to ostatni krok ekspansji zachodniej popkultury. Wszyscy żyjemy w Ameryce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.