Już w sobotę na Stadionie Narodowym w Warszawie z koncertem „On The Run II” wystąpi najpotężniejsza para show-biznesu. Beyoncé i Jay-Z sprzedali w sumie sto milionów albumów, wychowują razem trójkę dzieci, a na pierwszej wspólnej płycie „Everything Is Love” opowiadają o zdradzie, wybaczeniu, pojednaniu. I o tym, że są silniejsi niż kiedykolwiek.
Od czasu „Lemonade”, najlepiej sprzedającego się albumu 2016 roku, minęły zaledwie dwa lata. Ale nie ma już śladu po Beyoncé, która w słonecznej sukience z falbanami od Roberta Cavalliego, burzą fal na głowie i z kijem bejsbolowym w dłoni gniewnie rozbijała szyby samochodu, śpiewając o zdradzie męża. Z tamtego wcielenia pozostał Queen Bey girl power, status ikony czarnej społeczności i pewność siebie bona fide feministki.
Kryzys w małżeństwie z Jay'em-Z został już zażegnany. Pierwsza para show-biznesu odnowiła śluby na Jamajce. Doczekała się też bliźniąt Rumi i Sira. A Jay-Z wydał rapową spowiedź wiarołomcy zatytułowaną „4:44”, odradzając się z grzechu jako odpowiedzialny mąż i ojciec. Teraz „Everything Is Love”.
Pierwsza wspólna płyta Bey i Jaya, którzy po raz pierwszy spotkali się w studio na nagraniu utworu „03 Bonnie i Clyde” szesnaście lat temu, spadła na fanów jak grom z jasnego nieba. Jej premierę ogłosili ze sceny londyńskiego koncertu trasy „On the Run Tour II”.
Wyznanie miłości małżonków, a właściwie rezultat ich muzycznej terapii można było posłuchać premierowo oczywiście wyłącznie w serwisie streamingowym Tidal, którego Jay-Z jest właścicielem. Na szczęście teraz jest już dostępny także na Spotify’u.
„Love is deeper than your pain and I believe you can change” – przekonuje ona na płycie, wydając się nie pamiętać już o „Becky With The Good Hair”, która namieszała w ich związku. „Bitch know B, she don’t even need a whole name (It’s Beyoncé, nigga)”– rapuje on, wychwalając ją pod niebiosa.
Na okładce „Everything Is Love” państwo Carter pozują przed „Moną Lisą”. To kadr z teledysku „Apeshit” nakręconego przez reżysera Ricky'ego Saiza w Luwrze. Jak udało im się przekonać dyrekcję najsłynniejszego muzeum na świecie do zamknięcia jego sal na czas zdjęć? „Carterowie naprawdę kochają dzieła sztuki zgromadzone w Luwrze” – napisano w oświadczeniu.
Kadr z gwiazdorską parą przy „Mona Lisie” nawiązuje do ich okrytego niesławą selfie sprzed kilku lat. W przeciwieństwie do tamtego zdjęcia tym razem Bey i Jay spoglądają na obraz. Z zachwytem, ale odrobinę butnie. Bo wiedzą, że są równi Mona Lisie. Wyrażają nowy kanon piękna. Tworzą sztukę, sami będąc gotowymi dziełami. Podważają tradycyjną rolę malarstwa, wskazując, że nie musi służyć do nabożnej kontemplacji. Może być kontrapunktem, a nawet tłem dla nowego dzieła sztuki, odzyskując jednocześnie swoją wartość użytkową. Ta dezynwoltura pozwala nawiązać twórczy dialog ze starymi mistrzami. Bey i Jay nie obalają bożka tradycyjnej sztuki, ale stawiają się w jednym rzędzie z dziełami mistrzów. „Shit, I am the culture” – rapuje on w utworze „Black Effect”. Mania wielkości? Oczywiście. Ale mają do niej prawo. Udało im się zachować autentyczność zaangażowanych członków czarnej społeczności, jednocześnie stać się dla niej wzorem bogactwa, sławy i sukcesu. Sami się śmieją z siebie, z tego, że to zrobili, z tego, że są tam, gdzie czarni byli tylko egzotycznym dodatkiem na obrazie.
Ubrani w Gucci, Pradę i Versace są też trochę jak para młoda, bardziej jak kapłani, a najbardziej jak orędownicy Black Lives Matter. Każde ujęcie jest przesycone symboliką.
Jako tacy pokazują się też podczas „On The Run II”. Kontynuacja wspólnej trasy z 2014 roku rozpoczęła się 6 czerwca w Cardiff. Na koncertach „Gangster and His Queen”, jak mówią o swoich wcieleniach, wykonują jej („Me, Myself & I”, „Formation”, „Run The World (Girls)”) jego („99 Problems”, „Niggas in Paris” i „No Church in the Wild”) i wspólne („Crazy in Love”, „Déjà Vu”) najlepsze piosenki. Kończą znamiennie „Young Forever”, podkreślając, że nie mają jeszcze zamiaru ze sceny zejść.
Trasa ma swój przystanek w Polsce już w weekend. Na Stadionie Narodowym można było oglądać samą Beyoncé już pięć lat temu w ramach Orange Warsaw Festival. Niektórzy z najwierniejszych fanów nie kryli rozczarowania tamtym koncertem. Każdy gest, każdy ruch, każde słowo gwiazdy było obsesyjnie dopracowane. Perfekcja w miejsce emocji sprawiła, że wokalistka wyglądała jak android o mocy nadludzkiej, ale pozbawiony za to ludzkich odruchów. Beyoncé słynie z tego, że nie odpuszcza. Ani sobie, ani swoim współpracownikom. Nieprzypadkowo ukuto mem „You have as many hours in the day as Beyoncé”.
Podczas trasy „On The Run II” gwiazda i jej mąż nie chcą już udawać, że są idealni. Z „Flaws And All” wyłaniają się silniejsi, jak śpiewała ona na płycie „B'Day”. Te „flaws” też są jednak wyreżyserowane. Bo Bey nie może przecież pokazać się od mniej spektakularnej strony niż podczas ostatniego rozdania Grammy, na którym jako złota bogini wystąpiła w piątym miesiącu ciąży, ani na tegorocznej Coachelli, gdzie jej występ, będący autorską interpretacją czarnej historii Ameryki, został obwołany najlepszym w historii festiwalu. Na scenie wystąpiła z Jayem, siostrą Solange i koleżankami z Destiny's Child, złożyła hołd Malcolmowi X i Ninie Simone, i zaśpiewała „Lift Every Voice and Sing”, uznawany za czarny hymn Stanów. Jej koncerty już dawno przekroczyły ramy muzyki, a nawet show. To performance artystyczny, manifest polityczny i rewia mody w jednym.
„On The Run II” to ukoronowanie wspólnej kariery pary. Bey i Jay poznali się pod koniec lat 90., gdy ona była jeszcze nastolatką. Zdolniejszą o kilka długości od swoich koleżanek z zespołu Destiny's Child, ubraną w koszmarne kompleciki zaprojektowane przez swoją mamę, Tinę, zagubioną w szowinistycznym świecie r'n'b, w którym kobiety służyły za kręcący pupą rekwizyt teledysków. Starszy o dwanaście lat Shawn Carter miał już na koncie kilka płyt, które przeszły do historii rapu, założył firmę odzieżową Rocawear i romanse z najpiękniejszymi kobietami branży muzycznej. Jay rozbudził w Bey ambicję. Jeszcze skuteczniej niż jej ojciec i menedżer, Mathew Knowles, od dzieciństwa zdolnej córki chętny do monetyzowania jej talentu.
Gdy w 2002 roku śpiewali „03 Bonnie & Clyde” Bey była dziewczynką szukającą swojego stylu. W kolejnej wspólnej piosence „Crazy in Love” pełnokrwistą kobietą. W kwietniu 2008 roku wzięli ślub, cztery lata później na świat przyszła Blue Ivy, która już śpiewa na płytach rodziców. On odkrył jej potencjał, ale ona go przerosła. Dlatego Michelle i Barack Obamowie show-biznesu już zawsze będą razem. Mimo, a może z powodu bólu zdrady.
„Najgorszym, co możesz przeżyć, jest widok cierpienia na twarzy ukochanej osoby. Cierpienia, które ty wywołałeś. Poradziłem sobie z tym, więc czuję się silniejszy niż kiedykolwiek” – mówił Jay-Z w wywiadzie.
A Beyoncé w „Apeshit” śpiewa: „I can’t believe we made it”. Jej fani mniej się dziwią zgodzie z mężem. Pozostaje w końcu jeszcze wiele milionów albumów do sprzedania, podpowiadają cynicy. Romantycy widza happy end dla dwójki dojrzałych ludzi, którzy z kryzysu wychodzą wzmocnieni. Ona w pełni korzysta ze swojej siły, on zobaczył, że ma partnerkę, z którą musi się liczyć. Ale „we made it” znaczy też coś więcej. Bey i Jay mówią: udało nam się, jesteśmy na szczycie świata, tam, gdzie nikt nie sądził, że możemy dojść.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.