Mrożenie jajeczek to obietnica, ale nie gwarancja macierzyństwa
Zawsze marzyłam o macierzyństwie. Gdy rozstałam się z wieloletnim partnerem, bo nie chciał mieć dzieci, przestraszyłam się, że już nigdy nie zostanę mamą – mówi Marta. Gdy zbliżała się do czterdziestki, podjęła decyzję o mrożeniu jajeczek. Nam opowiada o tym, jak, gdzie i kiedy najlepiej poddać się procedurze.
Jakiś czas temu rozstałam się z długoletnim partnerem. To było trudne rozstanie, bo z rozsądku. Kochałam go, ale on nie chciał mieć dzieci. W przeciwieństwie do mnie. A w tej kwestii nie można iść na kompromis. Liczyłam podświadomie na to, że z czasem zmieni zdanie, co było błędem. Powinnam wcześniej uszanować jego wybór, zamiast wywierać na nim presję i obarczać winą za moje niezrealizowane marzenia. Rozstaliśmy się w zgodzie, ale za późno. Zbliżałam się do czterdziestki, niską rezerwę jajnikową i historię przedwczesnej menopauzy w rodzinie.
Dopadł mnie lęk, że już nigdy nie zostanę mamą, że coś przegapiłam w życiu, że pewne rzeczy już się nie wydarzą. Trudno mi było to zaakceptować – lęk przed czymś, co się jeszcze nie wydarzyło, strata po czymś, czego nigdy nie miałam. Targały mną sprzeczne emocje, dużo wtedy płakałam bez powodu.
Zamroziłam jajeczka za namową babci
Było to na tyle silne, że nie pozwalało mi cieszyć się tym, co mam. Od połowy studiów pięłam się po szczeblach kariery, aż zdobyłam wysokie stanowisko w prestiżowej firmie. Pracę, o której wielu może tylko pomarzyć, z wynagrodzeniem dającym mi ogromne możliwości. Ale to nie był mój główny cel. Oddałabym wszystko, żeby zamiast tych pieniędzy, wyjazdów budzić się w nocy do noworodka. Wiem, będąc mamą, tęskniłabym pewnie za innym życiem. Ale wówczas ogarniało mnie poczucie bezsensu – praca i codzienność nie sprawiały mi już takiej radości.
Chyba z tej bezsilności zdecydowałam się na mrożenie jajeczek. I za namową mojej babci, która gdy usłyszała o moim pomyśle, była tylko zdziwiona, dlaczego tak późno się do tego zabieram. Wcześniej słyszałam o tej opcji, ale kojarzyła mi się z kobietami tak mocno skupionymi na karierze, że odkładają decyzję o macierzyństwie na później. To nie byłam ja. A przecież ja chciałam mieć dzieci jak najszybciej. Tylko chcieć to w tym przypadku za mało.
Niska rezerwa jajnikowa, przyjmowanie hormonów, pobranie komórek
Zaczęłam od ponownego badania hormonu AMH, który pozwala ocenić, jaką ma się rezerwę jajnikową. To nie jest oczywiście bezwzględny wyznacznik, dotyczący tego, ile czasu ma się na rodzicielstwo. Ale starając się przewidzieć przyszłość, chwytamy się każdej podpowiedzi. Wyszło mi, że rezerwa jest bardzo niska i spada, więc wiedziałam, że najwyższy czas wziąć sprawy w swoje ręce.
Mrożenie jajeczek – nawet w prywatnej klinice – wymaga skierowania od ginekologa. Lekarz musi znaleźć jakiś medyczny powód mrożenia. Tak zwane social egg freezing nie jest dopuszczalny. Moja lekarka wpisała mi jako wskazanie mięśniak oraz łagodną formę endometriozy.
Potem zgłosiłam się do prywatnej kliniki leczenia niepłodności, takiej, która specjalizuje się także w in vitro. W Warszawie i innych większych miastach znajdziemy takie placówki – przy wyborze warto kierować się opiniami innych dotyczącymi konkretnych lekarzy. Ja wybrałam butikową, lokalną klinikę. Nie chciałam tracić czasu na dojazdy na drugi koniec miasta.
Przeszłam cztery procedury, które przypominają drogę do in vitro, tyle że nie kończą się zapłodnieniem. Najpierw przez dwa tygodnie robiłam sobie w domu zastrzyki. Lekarz ustala dokładną procedurę – zazwyczaj wykonujemy je raz lub dwa razy dziennie. Co dwa – trzy dni chodziłam na kontrolę. Bałam się bardzo efektów ubocznych – wpływu na emocje, hormony, wagę, zwłaszcza że zaczynałam ważny projekt w pracy. Ale nie odczuwałam żadnych symptomów. Może trochę bardziej zatrzymywałam wodę w organizmie.
Mimo przyjmowania hormonów liczba jajeczek nie wzrastała, tak jak powinna. Gdybym miała normalny poziom rezerwy jajnikowej, podanie hormonów spowodowałoby, że rosłoby u mnie ponad kilkanaście jajeczek. Na kontrolach sprawdza się, ile urosło jajeczek i w jakiej wielkości. I to się wiąże ze stresem, bo u mnie rosło ich mało. Zaczęła się walka o uzyskanie jak najlepszego wyniku. Czułam presję. Starałam się dobrze odżywiać. Przed każdą aktywnością, wyjazdem konsultowałam się z lekarzem, nadmiernie bałam się, że to wszystko może wpłynąć na powodzenie zabiegu. Wydawało mi się, że ciało mnie zawodzi, że może faktycznie mój czas się skończył, że już nic się nie da zrobić.
Po dwu-, trzytygodniowej procedurze wyrosło mi osiem jajeczek. Lekarz wybrał termin punkcji jajników. Przez piętnaście minut byłam pod pełnym znieczuleniem. Ten etap nawet mi się podobał – po przebudzeniu czułam się jak na haju. W trakcie zabiegu pobierane są komórki jajowe. U mnie z ośmiu udało się pobrać tylko cztery. Przez dwie godziny po operacji musiałam jeszcze pozostać na obserwacji. Potem wróciłam do domu. Następnego dnia czułam się już zupełnie normalnie, ale zalecenie jest takie, żeby przez kilka dni na siebie uważać – nie uprawiać sportu, nie pić alkoholu, dużo odpoczywać.
Lekarka zdecydowała, że potrzebny jest mi kolejny cykl. Po trzech tygodniach od pierwszej procedury znów poddałam się punkcji. Z ośmiu jajeczek udało się pobrać pięć, a zamrozić dwa, co najlepiej pokazuje, że to bieg z przeszkodami, bo na każdym etapie jajeczka można stracić. A wcale nie jest pewne, czy jeśli będę chciała je odmrozić, wszystkie będą się nadawały do zapłodnienia. Mówi się, że potrzeba ponad 20 jajeczek, żeby mieć realną szansę na jedno dziecko. Statystycznie kobieta w moim wieku powinna uzyskać taką liczbę już po jednym cyklu mrożenia. Ja, żeby dojść do tych 20, potrzebowałam aż czterech cykli terapii hormonalnej. Po dwóch cyklach odczekałam pół roku, potem kolejne mrożenie, kolejne pół roku i kolejne mrożenie. – Koniec tego zbieractwa – powiedziała lekarka po czwartym cyklu.
Każdy cykl kosztuje około osiem tysięcy (jest możliwość częściowej refundacji, ale tylko dla lepiej rokujących przypadków, ja, z uwagi na zbyt niski poziom rezerwy jajnikowej, nie kwalifikowałam się). Na cztery procedury wydałam więc w sumie kilkadziesiąt tysięcy. Jeśli rezerwa jajnikowa jest większa, procedura jest częściowo refundowana, wtedy za jeden cykl płaci się pięć do sześciu tysięcy.
Zabezpieczenie, ale nie gwarancja na przyszłość
Co mi to dało? Poczucie, że zrobiłam wszystko, co ode mnie zależy. Odzyskałam spokój, większą pogodę ducha, nabrałam pokory, zrozumiałam, że nie mamy wpływu na wiele rzeczy. Choć pewnie, jeżeli by podejść do tego krytycznie, to może powinnam była raczej podejmować bardziej świadome życiowe wybory.
Co będzie dalej? Nie wiem. Na pewno nie zdecydowałabym się na anonimowego dawcę. Moim zdaniem to egoistyczny wybór. Chciałabym, żeby moje dziecko wiedziało, kim jest jego ojciec. Chcę stworzyć kochający dom, przekazać moje geny, przekazać wspomnienia o moich rodzicach (oboje już nie żyją), przekazać dalej miłość i radość z życia.
Jeśli znajdę partnera, z którym będę chciała mieć dziecko, a nie zajdę w ciążę naturalnie, odmrożę jajeczka.
Nie mam jednak złudzeń – mrożenie jajeczek nie oznacza gwarancji, że zyskamy na czasie. Niektóre wielkie korporacje zagraniczne sponsorują pracowniczkom tę procedurę, żeby przekonać je do intensywnej pracy. Bo przecież jeśli tylko będą chciały, wystarczy, że odmrożą jajeczka i zostaną mamami. To nie takie proste.
Mówi się, że kobiety obawiają się ciąży, żeby nie wypaść z obiegu w pracy. Ale duża część kobiet – tak jak ja – nie rodzi dzieci, bo po prostu nie znajduje właściwych partnerów, żeby założyć rodzinę. U mnie pewnie splotły się dwa czynniki. Sporo czasu poświęcałam pracy, co zresztą partnerzy mi zarzucali. Ale z drugiej strony, żaden z nich nie był gotowy na rodzicielstwo.
Gdybym mogła cofnąć czas, zamroziłabym jajeczka dużo, dużo wcześniej. Córce poradziłabym, żeby zrobiła to w wieku 20 lat, gdy nie ma obaw o rezerwę, gdy jest się w sile wieku. I żeby nie szła na kompromisy i szybciej kończyła relacje, które nie mają przyszłości. Chociaż nie żałuję tych lat spędzonych z moim byłym partnerem, bo to był dla nas dobry czas.
Ostatnio odwiedziłam moją przyjaciółkę, która niedawno urodziła. Po raz pierwszy od dawna nie wywołało to u mnie większych emocji. Jest, jak jest. Nadal chciałabym mieć dzieci – to moje największe marzenie, wiem, że byłabym dobrą i oddaną matką. Ale wiem też, że może się to już nigdy nie spełnić, i uczę się ten fakt akceptować. Choć wciąż mam nadzieję.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.