Niektórzy nazywają go „nowym vintage”, inni „vintage przyszłości”. Zmiana znaczenia tego terminu sprawiła, że cieszące się jeszcze do niedawna największym powodzeniem pojedyncze modele z lat 70., 60., a nawet 40., powoli ustępują popularnością projektom sprzed dwudziestu, a nawet kilkunastu lat. Bo o ile te pierwsze mają niepodważalną wartość kolekcjonerską, drugie spełniają także czysto użytkową rolę.
Bez zapisywania się do newslettera nie da się już chyba dzisiaj zrobić zakupów przrez internet. Co rano moja skrzynka mailowa pęka więc w szwach, Sklep X pokazuje, co w jego ofercie pojawiło się w tym tygodniu, projektant Y oferuje mi 10 procent zniżki, a multibrand Z informuje o zbliżającej się wyprzedaży. Jedna wiadomość przychodząca codziennie punktualnie o siódmej rano interesuje mnie jednak najbardziej. Jej nadawcą są konsultanci Vestiaire Collective, którzy informują mnie, czy któryś z produktów, na który ustawiłam tak zwany „alert”, pojawił się w sprzedaży. Na co poluję? Na oryginalną wersję torebki-siodła Diora, sandałki na szpilce z kolekcji Toma Forda dla Gucci, satynowy gorset Dolce & Gabbana z 1999 roku i klasyczną, lekko oversize’ową marynarkę Helmuta Langa. Wszystkie z drugiej ręki, od prywatnych sprzedawców lub sklepów posiadających w ofercie ponad 500 produktów. Te modele nie mają więcej niż 25 lat.
Okazuje się, że to właśnie one cieszą się największą popularnością. Są kupowane w wersji oryginalnej albo wskrzeszane przez kolejne pokolenia projektantów (patrz: przykład diorowskiej Saddle Bag, którą postanowiła odświeżyć Maria Grazia Chiuri). Oczywiście, nadal najwięcej płacimy za najrzadsze egzemplarze sukienek Lacroixa z lat 80., płaszcze Yvesa Saint Laurenta z lat 70. i akcesoria datowane nawet na lata 30. i 40. Widać jednak wyraźnie, że termin „vintage” stał się zdecydowanie bardziej płynny. Zupełnie tak, jakby zatracił poczucie czasu. Dzisiaj mianem tym określamy więc także kombinezony w panterkę od Alaïi z 1991 roku, sukienki Toma Forda dla Gucci z sezonu wiosna-lato 1996 czy nerkę Prady z początku millenium. W poszukiwaniu inspirującej mody nie grzebiemy już w liczących kilkadziesiąt lat archiwach. A nawet więcej, pożądamy tego, co jeszcze kilka lat temu postrzegane było jako niemodne, nieatrakcyjne i kiczowate.
Znajdź różnicę
Specjaliści tak szybkiego powrotu fasonów sprzed kilkunastu lub dwudziestu lat upatrują w znacznie bardziej nowoczesnym myśleniu projektantów o sylwetce. Brytyjski krytyk mody, Alexander Fury w jednym ze swoich tekstów udowadnia to, zauważając, jak bardzo różnią się kroje sukienek z roku 1947 i 1967 (porównuje tu New Look Diora i modernizm Courregesa), a jak mała ta różnica jest w przypadku modeli z 1997 i 2017 roku. Weźmy na przykład pokaz Versace na wiosnę-lato 1997. Otworzyła go wtedy Naomi Campbell ubrana w półprzezroczystą kopertową sukienkę wykończoną falbankami. Identyczne znajdziemy dziś w kolekcjach popularnych wśród millenialsów marek Realisation Par i Reformation. Równie aktualne są proste, wykonane z cienkiej dzianiny, fasony z podłużnym dekoltem i rozszerzonymi rękawami, które 22 lata temu prezentowała na wybiegu Stella Tennant. Wszystko to sprawia, że „nowe vintage”, jak wielu nazywa niezależną od pojęcia czasu modę, posiada nie tylko wartość kolekcjonerką, ale zaczyna spełniać czysto użytkową rolę.
Popyt kontra podaż
Pochodzące sprzed piętnastu czy dwudziestu lat projekty nie należą do najtańszych, a od popularnych sieciówek ceną odstają dość mocno. Świetnie jednak odpowiadają na zmieniające się potrzeby konsumentów. Oferują znacznie wyższą niż powszechnie obecna na rynku jakość, ciekawy i ponadczasowy design, wpisują się też w nurt zrównoważonej mody, ale przede wszystkim dają nam coś bezcennego – poczucie wyjątkowości i niepowtarzalności, którymi można bezwstydnie epatować na co dzień. Zaporowe w niektórych przypadkach ceny nie zawsze wynikają jednak z ekskluzywności projektu (podczas gdy rynkowa wartość koszul Armaniego z lat 90. wynosi około 60 dolarów, w najpopularniejszych sklepach vintage trzeba zapłacić za nie około 100). Za ich wzrost często obwinia się dwa czynniki: Internet, który otwierając się na modę vintage jednocześnie sprawił, że jej sprzedawcy stali się o wiele bardziej świadomi tego, co sprzedają i ile jest to warte, a także coraz bardziej znaczną różnicę między popytem i podażą. Ta ostatnia widoczna jest przede wszystkim na przykładzie internetowych lub działających wyłącznie na Instagramie sklepów, w których pojedyncza dostawa potrafi rozejść się w minutę. Tak znaczny kontrast między tym, jak duże stało się zapotrzebowanie na pochodzące sprzed dwudziestu lat garnitury, babcine torebki czy minimalistyczne, kaszmirowe swetry, a tym, jak niewiele z nich trafia do sprzedaży, wynika przede wszystkim z tego, jak problematycznym i trudnym zadaniem potrafi być pozyskiwanie atrakcyjnych pod względem kroju i zachowanych w bardzo dobrym stanie projektów.
Zwraca na to uwagę Pia Anna Kierulff, założycielka Jerome Vintage, z którą rozmawiam dosłownie kilka dni przed otwarciem sklepu internetowego (stacjonarny zlokalizowany jest w Kopenhadze). – Widzę, że trudniej jest mi dziś znaleźć ciekawe ubrania i dodatki, niż jeszcze cztery lata temu, gdy otwierałam Jerome Vintage – mówi Kierulff. Zauważa jednak, że pomagają w tym doświadczenie, świadomość rynku mody z drugiej ręki i… znajomości. – Większość naszego asortymentu przywozimy z podróży po całym świecie. Wiemy już, gdzie jechać, by nabyć konkretne rzeczy. Jeśli na przykład w danym momencie zależy nam na wysokiej jakości projektach z jedwabiu, jedziemy do Włoch. Nigdy też nie kupujemy hurtowo. Staramy się mieć na tyle duże zaplecze, by zmieniać selekcję w tygodniowym wymiarze, ale jednocześnie nie mieć na stanie więcej niż 50 sztuk. Po kilku latach w branży zyskaliśmy spore grono przyjaciół kolekcjonujących modę vintage. To oni są często naszym pierwszym kontaktem. I to z ich zbiorów pochodzą niekiedy nasze największe perełki. Większość swojego asortymentu z podróży przywozi także Amber Glaspie, założycielka robiącego absolutną furorę na Instagramie sklepu Elia Vintage. Jak obie odnajdują się w gąszczu ubrań i dodatków z poprzednich lat? Korzystają z jasno ustalonego klucza wynikającego z ich osobistych upodobań. W przypadku Kierulff są to oversize’owe okrycia wierzchnie, kombinezony typu „boilsersuit”, garnitury i sukienki maksi. U Amber to głównie jedwabne koszule, komplety złożone ze spódniczki i marynarki, sukienki typu slip dress i lniane spodnie. – Kiedy niemal codziennie poszukujesz czegoś nowego, co chwilę napotykasz na naprawdę fenomenalne ubrania i dodatki – mówi założycielka Jerome Vintage. Umiejętne szukanie i umiejętność filtrowania nadmiaru ciekawych modeli sprawia też, że łatwiej znaleźć coś o znacznie większej materialnej lub sentymentalnej wartości. Moje rozmówczynie, nawet jeśli już oddały swoje skarby w ręce klientek, pamiętają swoje zdobycze do dziś. U Pii Kierulff była to czerwona koszula Balenciagi z jedwabiu, którą znalazła ukrytą w lokalnym lumpeksie i sprzedała jako pierwszą w swoim nowo założonym sklepie cztery lata temu. Glaspie wspomina z kolei torebkę Celine. – Pamiętam, że to był błyskawiczny zakup – mówi. – Mam ją zresztą do dziś.
Historia kołem się toczy
Jednak nie tylko pozyskiwanie ubrań vintage staje się wyzwaniem. Rosnąca popularność konkretnych fasonów (najlepiej minimalistycznych i utrzymanych w stonowanej kolorystyce) i dodatków sprawia, że w obliczu równie dużego wyzwania stają potencjalni klienci. Mimo włączonych powiadomień o postach i nastawieniu kilku alarmów, na rzeczy ze sklepu Glaspie nigdy nie udało mi się zapolować. Każdy produkt, który widnieje na mojej liście życzeń w Vestiaire Collective, jest wyprzedany. Kupowanie „nowego vintage" to sztuka dla cierpliwych. Jednak raz opanowana, daje morze najlepszej jakości satysfakcji.
– To zabawne, jak wiele popularnych teraz fasonów pamiętam jeszcze z lat 90. – mówi założycielka Elia Vintage. – Wydaje mi się, że kobiety coraz bardziej kierują się w stronę modnych wtedy, prostych, ale jednocześnie korzystnych dla sylwetki krojów. Vintage zawsze będzie oferować coś, czego masowa moda nie będzie w stanie zapewnić. To pewna ekskluzywność potęgująca konsumenckie doświadczenie i jakość, która w kontraście z szytymi czasami byle jak propozycjami sieciówek, staje się kluczowym czynnikiem. Wtóruje jej Kierulff: – Kupując projekty nawet sprzed piętnastu, czy dwudziestu lat, zyskujemy poczucie, że nabywamy coś wyjątkowego, coś czego nie mają inni, coś co opowiada jakąś historię. Ta ostatnia nie musi być jednak związana wyłącznie z poprzednim, czy oryginalnym właścicielem. To także dzieje tych, którzy daną rzecz stworzyli: Toma Forda projektującego dla Gucci, Johna Galliano triumfującego po każdym pokazie dla Diora, czy przecierającego szlaki minimalizmowi Helmuta Langa. Odległe, ale jednocześnie bliskie. Symbolizujące erę, którą wspomina się z sentymentem. Ale jest na tyle namacalna, że nie rozpatruje się jej wyłącznie w kategoriach archiwalnych. Alexander Fury pisze, że jest w tym coś romantycznego. Ma rację.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.