Była księżniczką i Kobietą-Kotem. Asystowała diablicy i straszyła Alicję w krainie czarów. Za rolę w „Les Misérables. Nędznicy” dostała wymarzonego Oscara. Teraz Anne Hathaway będzie można oglądać w „Armageddon time” Jamesa Graya („Ad Astra”, „Królowie nocy”), pokazywanym na American Film Festival we Wrocławiu. To oparta na wspomnieniach reżysera ciepła, ale i wstrząsająca opowieść o rodzinnych relacjach widziana oczami nastolatka. Hathaway wciela się w matkę głównego bohatera, Esther – postać inspirowaną rodzicielką reżysera. Na ekranie towarzyszą Hathaway m.in. Jeremy Strong (jako mąż Irving) i sir Anthony Hopkins w roli dziadka.
„Armageddon time” oparty jest na wspomnieniach reżysera. Akcja filmu rozgrywa się w nowojorskim Queens na początku lat 80., w miejscu, w którym wychował się James Gray pochodzący z żydowskiej rodziny. Bohaterowie filmu to lustrzane odbicia jego prawdziwych bliskich. Czy w związku z tym aktorzy mogli dać postaciom coś od siebie?
James nie traktował tego filmu z precyzją dokumentalisty. Nie oczekiwał, że będziemy odtwarzać konkretne sceny z jego dzieciństwa. Moim aktorskim zadaniem nie było więc stworzenie na ekranie kopii jego matki – wręcz przeciwnie, James nie chciał, żebym tego robiła! Dzięki temu czułam się wolna. Od początku umówiliśmy się, że tworzymy abstrakcyjny obszar, w którym będzie mógł połączyć swoje przeżycia i wspomnienia z tym, czego potrzebował do filmowej opowieści jako reżyser. Aktorzy mogli więc swobodnie wykorzystywać swoją wyobraźnię i inne adekwatne narzędzia, by interpretować zapisy w scenariuszu – tak długo, jak spotykały się one w wyznaczonym przez Jamesa punkcie. Najważniejsze nie było idealne odtworzenie faktów, ale stworzenie zarówno czegoś prawdziwego pod względem psychologicznym, jak i pokazania prawdy tych niezwykle specyficznych czasów.
Pani ekranowym partnerem był Jeremy Strong, aktor słynący z niezwykle precyzyjnego przygotowania do roli.
Parę lat temu pracowałam z Matthew McConaugheyem [chodzi o film „Przynęta” z 2019 roku – red.]. Miał on takie powiedzenie: „Znaj swojego człowieka”. Chodziło o doskonałe, pogłębione przygotowanie do roli, które zaowocuje wspaniałym występem. Jeremy „znał swojego człowieka” na wylot. Wiedział, co by Irvinga śmieszyło, jakie opowiadałby anegdoty, wiedział też wszystko na temat mostów, którymi jego bohater się fascynuje – miał opinię na temat każdego wzniesionego w Nowym Jorku. Tak mistrzowski poziom pracy nad postacią był ożywczym doświadczeniem i dał nam, jako ekranowej parze, bogaty materiał do pracy. Jeremy był na planie napędzającym nas motorem, dawał wszystkim energię. Uważam, że wielka część sukcesu filmu to jego zasługa.
Ogromne wrażenie robią w tym filmie sceny zbiorowe. Często obserwujemy filmową rodzinę przy stole. Wasze dialogi są wtedy swobodne, pełne autentycznej energii. W scenach z dzieciakami też czuć piękną naturalność.
Ale warto pamiętać, że w scenach zbiorowych ja i Jeremy byliśmy tylko dwójką z często nawet dziewięciu aktorów. Mieliśmy szczęście, bo wielu tych artystów to amerykańskie gwiazdy świata teatru [m.in. Toval Feldshuh czy Teddy Coluca – red.]. Są mistrzami w wychwytywaniu na gorąco wskazówek i sygnałów od partnerów w scenie. Dlatego współpraca bardzo szybko się nam ułożyła. Te wspólne głośne, pełne gwaru sceny były wspaniałą zabawą. James w pewnym momencie nam już w ogóle nie przeszkadzał, tylko chichotał zza kamery.
Film zatrzymuje w kadrze klimat Ameryki połowy lat osiemdziesiątych, na progu przemian, które uczyniły ją krajem, jakim jest dziś, ale rzuca też światło na wyzwania rodzicielstwa. Pokazuje, jak trudno jest uświadomić dziecku, że świat nie jest sprawiedliwy. Ma pani dwoje dzieci. Rozmawia pani z nimi o tym, że ludzie się różnią, tłumaczy, co to jest na przykład przywilej.
Chciałabym, żeby to było takie proste: powiedzieć dziecku, że świat nie jest sprawiedliwy, że ty, synku lub córeczko, jesteś na uprzywilejowanej pozycji, więc nie możesz jej nadużywać i musisz być dobrym człowiekiem. One na to: „Acha, super! Tak jest, mamo”. Załatwione! Niestety, rozmowa o wartościach jest jak obieranie cebuli, która ma wiele warstw. Trzeba je z czułością i empatią kolejno odsłaniać, usiłując dociec, jaki jest rdzeń, sedno tych tematów. Od tego zaczynam. Bo jak mam wymagać od dziecka, żeby było dobre, skoro być może ja sama nie wypełniam tej misji na sto procent? Z takiego założenia wychodzę. To są czasami drobne rzeczy jak mówienie „dziękuję” – od drobnych najłatwiej jest zacząć. Codziennie przyglądam się własnemu zachowaniu i zastanawiam się, czy jestem osobą, jaką chciałabym, żeby stały się moje dzieci. Staram się nad sobą pracować, by taką osobą być.
Dzieci potrafią czasami wytrącić nas z samozadowolenia. Zadać najbardziej nieoczekiwane pytanie. Umie pani odpowiadać na te trudne, szczere aż do bólu?
Jedną z najbardziej poruszających dla mnie rzeczy w macierzyństwie jest przywilej obserwowania, jak na moich oczach rozwija się ludzki mózg. Przyglądam się temu od pierwszego dnia macierzyństwa. To coś niesamowicie głębokiego. Zaraz po narodzinach dzieci nie potrafią mówić, chodzić, nie widzą dokładnie. A jednak są niesamowicie inteligentne i wiele rzeczy potrafią zrobić naturalnie, to jest wrodzone. To są fizyczne aspekty życia, które istnieją poza wszystkim, co my, rodzice, robimy lub nie. Zdaję sobie z tego sprawę i staram się pamiętać, że aby dziecko naprawdę coś przyjęło, trzeba dotrzeć do samego środka. Dlatego jeśli zadają mi pytania, to staram się odpowiadać uczciwie. Oczywiście w sposób dopasowany do ich wieku i możliwości poznawczych. Traktuję to jako fundament pod przyszłe poważne rozmowy o świecie i życiu. Bo mam nadzieję, że przyjdzie taki moment, że będziemy o tych tematach rozmawiać. Że moje dzieciaki staną się ludźmi, którzy będą spełnieni i szczęśliwi, ale też wrażliwi i na takim poziomie refleksji, by chcieć rozmawiać i dyskutować o tym, co jest w życiu ważne.
Bardzo poruszył mnie sposób, w jaki film mówi o przemianach dominujących wzorców kobiecości i męskości. W społeczeństwie, ale też w relacji. Że czasami niby wiemy, że nie chcemy żyć jak nasi rodzice, ale mimowolnie powielamy ich schematy. Czy to było dla pani ciekawe?
Odpowiem trochę naokoło. Nie gniewamy się na jaskiniowców, że nie umieli prowadzić auta. Akceptujemy to jako naturalne – po prostu nie mieli samochodów. Nie oceniamy ich za to, że nie wynaleźli jeszcze właściwej technologii. Z emocjami, uważam, jest tak samo. Jeśli spojrzymy wstecz, to dostrzeżemy pewne idee, które z dzisiejszej perspektywy wydają się niezwykle trudne do pojęcia. Wiem, że to uproszczenie, ale ja nigdy nie żyłam w świecie, w którym nie znano Beatlesów. Powiedzenie, że „all you need is love” – wszystko, czego ci potrzeba, to miłość – jest w tym sensie jednocześnie bardzo stare, bo na pewno ktoś mówił to już setki lat temu, a jednocześnie zostało przetworzone przez popkulturę w sposób, który ten slogan zaprowadził pod strzechy w odświeżonej wersji. Myślę, że przeszłości trzeba się przyglądać czujnie i uważnie, ale też z dużą porcją empatii i zrozumienia. Dla ludzi żyjących kiedyś, w innych czasach, w innych warunkach wiele dostępnych nam narzędzi i idei było poza zasięgiem. Ja tak to czuję.
Pani bohaterka, Esther, jest rozdarta między tym, jaką matką chce być intuicyjnie, a tym, czego oczekuje od niej społeczeństwo, mąż.
Kiedy patrzę na presję, pod jaką była Esther, i oczekiwania, z jakimi musiały się mierzyć ona i kobiety tamtych czasów w ogóle… Kobieta miała robić wszystko: być supermatką, gospodynią domową, wspierającą córką, robotem w pracy, ale oczywiście nikt nie dawał jej w tym wszystkim wsparcia. Nie dziwi mnie, że ona i podobni jej ludzie się załamywali. Pęka mi serce, gdy uświadamiam sobie, że mieli poczucie, że wszystko to ich wina, że siebie obwiniali. Nie widzieli, na ile ich dramat był wynikiem społecznych konstruktów. Mam nadzieję, że będziemy w stanie dostrzec ten ból, uświadomić sobie, jakie warunki go stwarzały, i spróbować zmienić kierunek postępowania, tak aby nie musiał się on już powtarzać.
Byłoby wspaniale, ale...
Tak, wiem, to brzmi idealistycznie. Oczywiście nie jest możliwe, by taka zmiana się wydarzyła dziś czy jutro. Ale wierzę, że trzeba być pragmatycznym w myśleniu o zmianach. Nie tylko marzyć, gdybać, ale zastanawiać się, jak można dokonać tej zmiany. Czas, który pokazujemy w filmie, to był czas wielkich zmian. Na poziomie społeczeństwa, można to tak metaforycznie ująć, zderzały się płyty tektoniczne – stare było konfrontowane z nowym. Ta zmiana się nie dokonała, ona wciąż trwa, a do celu daleko.
Mam wrażenie, że do celu jest zawsze daleko. To odbiera nadzieję, sprawia, że czasami już nie chce się starać zmieniać świata...
Pamiętam, jak jakiś czas temu rozmawiałam ze znajomą. Obie byłyśmy w kiepskim miejscu w życiu, nic się nie układało, nie wiedziałam, co dalej. Czułam bezradność. Odwróciłam się do niej i zapytałam: – A ty starasz się być dobrą osobą? – Tak – odpowiedziała. – Świetnie, to jest nas już dwie. Poczułam, że wraca do mnie siła. Wiem, że brzmię jak Pollyanna [optymistyczna bohaterka klasycznej powieści dla dziewcząt autorstwa Eleanor H. Porter „Pollyanna” – red.], kiedy mówię takie rzeczy, ale uważam, że każdego dnia mamy wybór. Nie możemy kontrolować tego, co robią inni, ale mamy wpływ na to, co robimy my. A to już bardzo dużo.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.