Większość fanów zna go jako aktora, ale to muzyka była w jego życiu pierwsza. Wychował się na amerykańskich brzmieniach minionych dekad, a dźwięki, które chłonął od dziecka, słychać wyraźnie w jego twórczości. Po oscarowej gali, w której wziął udział wraz z obsadą filmu „Boże ciało”, nie oczarowała go fabryka snów. Tomek Ziętek woli zachwycać się codziennością, o czym opowiedział nam przy okazji premiery solowej płyty „Some Old Songs”.
Kończysz ten rok mocnym akcentem, solową płytą. Po komentarzach w social mediach widać, że wiele osób bardzo na nią czekało.
Sam długo czekałem na ten moment. Już wcześniej zabierałem się do zupełnie innego materiału muzycznego, ale nie byłem z niego zadowolony. Wiele obserwujących mnie osób wiedziało o tych planach, które ciągle się odkładały. Teraz tę obietnicę realizuję z nawiązką i już zabieram się do kolejnej płyty.
Idziesz za ciosem.
Już odkleiłem mentalny plaster i teraz czuję, że mogę. To chyba było najtrudniejsze – zacząć, powiedzieć sobie, że to jest dobre, jest skończone i możemy działać. Mogę iść dalej dzięki temu, że mam już za sobą pierwszy solowy album.
Co było nie tak z poprzednim materiałem?
Musiałem odczekać, bo ta zmiana musiała zajść nie tyle w materiale, ile we mnie i w moim postrzeganiu własnej twórczości, w zrozumieniu tego, że błąd jest naturalnym elementem całego procesu twórczego. Wcześniej miałem poczucie, że to jeszcze nie jest dobre. A wszystko sprowadzało się tylko do podjęcia decyzji. Tyle że my uciekamy od podejmowania decyzji w dzisiejszych czasach. Chcemy, żeby algorytmy podejmowały je za nas – co dziś zjemy, czego posłuchamy, co obejrzymy. Decyzyjność, popełniane wraz z nią błędy – to jest piękne, a pozbawiamy się tego. Możesz nie wiedzieć, czego chcesz, a jednak wiedzieć, czego na pewno nie chcesz. Takie lekcje pomagają nam dalej przemykać się przez to życie.
Na scenie jesteś od 2013 roku z zespołem The Fruitcakes. Dlaczego poczułeś, że to czas na solową karierę?
Czuję, że z biegiem lat mogę sobie pozwalać na większą swobodę w wyborze projektów, nad którymi pracuję, pozwalam sobie odmawiać. Znalazłem się w sytuacji, kiedy bardziej mogłem się poświęcić muzyce, co wymagało mojej obecności w studiu, w procesie rejestracji i postprodukcji całej płyty. To długi i wymagający proces. Znalazłem się w idealnym momencie, kiedy mogłem sobie na to zaangażowanie pozwolić.
Większość osób jednak kojarzy cię bardziej z kina niż ze sceny muzycznej, tymczasem to muzyka była pierwsza w twoim życiu.
Przez muzykę tak naprawdę odkryłem aktorstwo. Chciałem rozwijać umiejętności wokalne, z czym wiązałem przyszłość. Kiedy dostałem się do studium wokalno-aktorskiego, nie miałem świadomości, że mam jakiekolwiek zdolności aktorskie. Gdy zderzyłem się z tą formą w ramach zajęć szkolnych, okazało się, że nie tylko mam do tego talent, ale także sprawia mi to ogromną satysfakcję. Nigdy wcześniej nie miałem styczności z aktorstwem, a ono „wzięło mnie” z kompletnego zaskoczenia i to na tyle mocno, że chciałem się w tym kierunku kształcić.
Faktycznie, teraz więcej osób zna mnie jako aktora. Dla mnie samego obie te sztuki przenikają się w moim życiu, są dla mnie równie ważne. Ale mam nadzieję, że ci, którzy dopiero odkrywają moją muzyczną stronę, nie będą zawiedzeni.
Dla mnie bardziej zaskakujące było to, jak swoją muzyczną twórczością, wbrew pozorom, idziesz pod prąd. Słuchając „Some Old Songs”, przeniosłam się do Stanów Zjednoczonych lat 60., 70. Teraz, kiedy większość muzyków idzie w rap czy pop, ty nie uginasz się pod presją mainstreamu od lat.
Moja płyta nie była podyktowana żadnym konceptem czy kalkulacją, czego teraz brakuje na rynku. Wynika z moich własnych fascynacji muzycznych, rzeczy, których ja słucham, tego, czego ja szukam w muzyce. Chciałem w niej przekazać moje fascynacje, moje idee, a nie czyjeś oczekiwania. Buduje cię to, czym się karmisz. I właśnie to zbudowało moją płytę. Twoje odniesienia do Stanów tamtych dekad są jak najbardziej trafione. Amerykańska muzyka gitarowa to coś, co chłonę od lat.
Mam wrażenie, że jesteś niedzisiejszy, co jest komplementem. Tworzysz czułe ballady, romantyczne kawałki, które pozwalają odpłynąć, a przy tym odcinasz się od tego, co by wypadało. Czy płyta oddaje twoją romantyczną naturę?
Ta płyta jest dla mnie bardzo osobista pod wieloma względami. Dlatego nie ukrywam się za żadnym pseudonimem. To jest emanacja mojej osoby, rzeczy, które mi się podobają, wzruszają mnie. To moje zachwyty nad codziennością. Płyta ma trochę formę dziennika, gdy o niej myślę, przychodzą mi do głowy „Lapidaria” Kapuścińskiego czy „Księga ziół” Sándora Maraiego. To mój zbiór przemyśleń. A czy jestem romantykiem? Mam dwie nogi, tak jak mam dwie dziedziny, które mi towarzyszą: aktorstwo i muzykę. Tak samo mam dwie osobowości: romantyczną i mocno stąpającą po ziemi. Jeśli miałbym się nazwać romantykiem, to może romantykiem dnia codziennego.
W twoich piosenkach działają proste historie, o których śpiewasz, i melodia, przy której łatwo wpaść w rozmarzenie. Zaskakuje również to, że przy dzisiejszych możliwościach zrezygnowałeś z wszelkich technologicznych ubarwień.
To jest trudność, z którą tak naprawdę borykałem się bardzo długo. Mamy dzisiaj ogromne możliwości, żeby dodać trochę fajerwerków, rozbudować aranżację, rozkręcić coś w postprodukcji i tak dalej. To są piękne rzeczy, ale uznałem, że w kontekście tego materiału to nie byłoby moje. „Some Old Songs” miało być moim przedstawieniem się widowni. Grając w kinie czy teatrze, wypełniam lukę w scenariuszu, staję się personifikacją jakichś postaci. W muzyce to ja zabieram głos.
Również przez ten rodzaj czystości twoja płyta ma dla mnie oldschoolowy charakter. A czy ty dobrze się czujesz w dzisiejszych czasach?
Jest mi bardzo dobrze w miejscu, w którym jestem, i w ogóle w czasach, w których żyję. Wiem, że to strasznie brzmi, bo wydarzenia ostatnich lat, miesięcy, tygodni nie napawają optymizmem. A mimo wszystko wydaje mi się, że jestem szczęśliwą osobą. Czerpię z tego, co mam, ile się da. A zasłuchuję się zarówno w muzyce z przeszłości, jak i współczesnej, bo ta muzyczna nisza, o jakiej mówimy, na świecie jest o wiele większa niż na naszym podwórku. Czasami sięgam po jakąś płytę, kompletnie nie znając artysty, a okazuje się, że tak jak okładka, również treść trafia do mnie bezbłędnie. Podobnie mam z książkami.
Z jakiegoś powodu coś nas przyciąga do konkretnych historii?
Jestem dowodem tej teorii. Nie ma przypadków. Wiesz, mam wrażenie, że moje życie układa się według jakiegoś porządku. Te wszystkie historie, które można byłoby interpretować jako porażki, zawsze prowadziły do jakichś pięknych rzeczy. I myślę, że tak samo działa to w kontekście codzienności i dostrzegania tych małych rzeczy. To chciałem oddać w moich piosenkach.
Mógłbyś przytoczyć jakąś historię, która byłaby przykładem, jak negatywne doświadczenia odwróciły się na twoją korzyść?
Na pewno wyrzucenie z Akademii Teatralnej było dla mnie takim, nazwijmy to, bodźcem. A później okazało się najlepszą sytuacją, która mogła się wtedy wydarzyć. Za sprawą tego wyrzucenia trafiłem znowu do Gdyni, do swojej macierzystej placówki Studium Wokalno-Aktorskiego, poznałem chłopaków i dołączyłem do zespołu The Fruitcakes. Później poznałem przy okazji pracy w Gdyńskiej Szkole Filmowej Roberta Glińskiego, który zaprosił mnie na zdjęcia próbne do „Kamieni na szaniec”. To był szereg wydarzeń, które doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj. A wielu pomyślałoby wtedy, że właśnie wszystko przepadło.
A jak było z muzyką? Czy ta, którą dziś tworzysz, zawsze była z tobą, czy ewoluowała od zupełnie innych brzmień?
Na pewno musiałem do tego dojść. Wydaje nam się, że jesteśmy ciągle tacy sami, że te same rzeczy nam się podobają. A później się okazuje, że jednak tak nie jest. Nie prowadzę dzienników, ale mam swoje zapisy starych wersji tekstów sprzed 10, 15, a nawet 20 lat, jakieś próby literackie. One pokazują, jak bardzo człowiek się zmienia, jak zmienia się kod kulturowy, jak chłoniemy nowe rzeczy. Tak samo jest ze stylem muzycznym. Na przykład utwór „Your Kiss”, który jest jednym z najstarszych utworów na tej płycie, ma na pewno już ponad 10 lat, uległ dużej zmianie w stronę brzmienia country. Przeżyłem jakąś przemianę i chyba każdy z utworów przeżył ją razem ze mną. „C’mon” powstał z powtarzającego się na wywiadach pytania: „Co byś powiedział małemu Tomkowi Ziętkowi, gdybyś mógł go spotkać?”. Pisząc „C’mon”, pozwoliłem sobie odpowiedzieć na to pytanie: „No weź!”. Więc nawet dziennikarze mają wpływ na moją twórczość. Co też jest dowodem na to, że ta płyta zawiera w sobie elementy mojej codzienności.
Wielu artystów opowiadało mi o tym, że ich muzyka, ich książki są też pewnego rodzaju terapeutyczną formą, która pozwala im samym poradzić sobie z emocjami, z którymi się borykają, czy też po prostu przetworzyć pewne rzeczy. Czym dla ciebie jest ta płyta?
Jest to pewnego rodzaju kapsuła czasu. Codzienność, która stała się w dzisiejszych czasach tak niecodzienna, udało mi się zachować pod postacią zachwytów nad tym, co dziś trudno nam dostrzec. Czasami dobre rzeczy powstają w jeden dzień. Lennon z McCartneyem potrafili utwór skończyć podczas jednego posiedzenia. Mnie się to jeszcze nigdy nie udało, ale pracuję nad sobą i staram się pracować szybciej, by nie trzeba było tyle czekać na kolejny album.
To zabawne, że wspomniałeś o Beatlesach, bo przyznaję, że pierwszy raz usłyszałam cię na żywo właśnie w interpretacji Beatlesów w ramach akcji Disneya. Byłeś wtedy kompletnie oddany roli.
Przez lata zrosłem się z tą muzyką, ona mnie uformowała, mój sposób myślenia o muzyce. Słuchałem Beatlesów tak dużo, że dokładnie znam listę utworów z każdej ich płyty. Znam je wszystkie na pamięć i jeśli puściłabyś mi teraz którykolwiek z nich, powiem ci, z której płyty pochodzi i jaki kawałek powinien być po nim.
Muzyka była z tobą zawsze, ale jednak solowa kariera to coś innego, wyższy poziom kariery. Czy w twoim przypadku rozwija się ona kosztem aktorstwa?
Widzisz, muzykiem jestem, aktorem bywam. Wydawałem już płyty z The Fruitcakes i jeździliśmy w trasy, a w międzyczasie pracowałem na planach. To po prostu wymaga planowania. Aktorsko chcę brać udział w rzeczach wartościowych i wybieram projekty, które są warte poświęconego czasu. Staram się nadal angażować w projekty w taki sposób, że jeżeli pracuję nad jednym filmem, to nie robię innego w tym samym czasie. Poświęcenie się jakiejś roli zawsze będzie kompromisem w przypadku tej drugiej. Oczywiście są tacy aktorzy, którzy potrafią to robić świetnie i poświęcać się w taki sposób. Ja przyjąłem takie założenia i staram się tego trzymać. Oczywiście liczę się z tym, że teraz będzie trudniej, ale wiem, że damy radę.
W twojej muzyce da się wyczuć amerykańskie wpływy, jasne jest, że amerykańska kultura filmowa i muzyczna w latach 90. kształtowała nasze pokolenie. Miałeś okazję zasmakować blasku Hollywood podczas oscarowej gali z filmem „Boże ciało”. Czy fabryka snów nie uwiodła cię na tyle, by spróbować w niej swoich sił?
Nie uwiodła mnie. Jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że bardzo dobrze mi tu, gdzie jestem. Gdyby pojawiła się jakaś propozycja, na pewno rozpatrzyłbym ją. Ale wtedy, w Los Angeles, po raz kolejny jakiś czar prysł. Tak samo było z Akademią Teatralną i wydaje mi się, że to na pewno też po części jest moja wina, może za bardzo idealizuję pewne tematy. Kiedy dowiedziałem się, w jaki sposób funkcjonuje Akademia Filmowa, w jaki sposób nominacje i nagrody są przyznawane, że ważniejsze są budżety na promocję filmu, a nie jego wyjątkowość, poczułem, że to jest bardzo rozczarowujące i niszczy magię kina.
Naprawdę bardzo doceniam to, jaki status mają polscy aktorzy, jak wygląda nasz sposób pracy, to, że mamy wpływ na film, na dialogi, możemy podejmować dużo decyzji. Oczywiście nie wszyscy, ale niektórzy reżyserzy pozwalają, by aktorzy byli osobami, które współtworzą film. W zagranicznej produkcji, jeżeli się nie jest producentem filmu czy gwiazdą z wielkim nazwiskiem, można tylko o czymś takim pomarzyć. Jednak ta maszyna jest bardziej naoliwiona.
Czy już możesz podzielić się planami na przyszły rok?
Czeka mnie bardzo dużo pracy. Na pewno postaram się wygospodarować czas, żeby zarejestrować płytę. Kolejnym ważnym elementem jest ta trasa koncertowa na przestrzeni lutego i marca. Jeśli chodzi o film, mogę na chwilę obecną zdradzić, że na pewno zagram w dwóch produkcjach.
2024 zapowiada się u ciebie bardzo pracowicie. Czego można ci życzyć na przyszły rok?
Aby świat dostarczał mi kolejnych zachwytów dnia codziennego. Tego życzę sobie i nam wszystkim.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.