Jan Dybowski i Maria Olszewska, para w życiu i w biznesie, projektują i produkują skórzane akcesoria. Ich marka John & Mary łączy dobry dizajn z lokalnym rzemiosłem.
Za marką stoi para przed trzydziestką – Maria Olszewska i Jan Dybowski. Ich mieszkanie w warszawskim Śródmieściu pełni też funkcję biura projektowego. W salonie obok kanapy leży próbnik skór, a na dużych biurkach piętrzą się stosy rysunków. Ich marka powstała w pierwszych dniach 2018 roku, ale atmosfera entuzjazmu wokół tego postanowienia noworocznego utrzymuje się do dzisiaj. Może dlatego, że projekt, w który włożyli oszczędności, przynosi pierwsze efekty, może dlatego, że naprawdę lubią to, co robią, a może dlatego, że są w tym razem.
Przyznają bez ogródek, że pomysł na założenie marki specjalizującej się w skórzanych portfelach i torebkach, to nie była decyzja biznesowa. Firma narodziła się raczej z frustracji. Jej założyciele widzieli siebie w twórczych zawodach, ale już na etapie edukacji przeżyli rozczarowanie. Marysia po liceum plastycznym wybrała produkcję filmową. – Skończyłam, ale wiedziałam, że to nie to – mówi. Żeby rozwijać się artystycznie, poszła na projektowanie mody na jednej z najlepszych polskich uczelni. – To było świetne doświadczenie, nauczyłam się bardzo wielu rzeczy, ale przyznam, że inaczej myślałam o pracy w zawodzie. Uczelnia stawiała sprawę jasno: albo angażujesz się w proces w stu procentach, poświęcając inne pasje, albo nie nadajesz się do tej branży. Z 12 osób przyjętych na studia dyplom obroniła w terminie tylko jedna. – Nie wyobrażałam sobie, że przez cztery lata mojej młodości mam zapomnieć o życiu prywatnym i niemal spać na uczelni. Poza tym szkoła wymagała dużych nakładów finansowych, a moje oszczędności topniały – dodaje.
Janek w tym samym czasie studiował architekturę i pracował równocześnie w biurach projektowych. – Każdy na wydziale marzy o autorskiej pracy, ale szybko okazuje się, że w dorosłym świecie zawód ogranicza się do siedzenia przed komputerem i mechanicznego klikania – przyznaje. – Oboje mieliśmy głód kreatywnej, manualnej pracy i działania. Super jest robić coś „od początku do końca” i móc się pod tym podpisać – puentuje Marysia.
– Brakowało nam aktywności poza biurem albo pracownią, a tutaj cały czas coś się dzieje, trzeba wykonać prototyp z papieru lub tkaniny, pojechać do garbarni, szwalni, odszyć pierwsze modele, poprawić detale – dodaje Janek.
Gdy pytam o flagowy produkt, kładzie na stole mały skórzany portfel. Jest tak surowy, że w pierwszej chwili myślę, że nie został jeszcze dokończony.
– Chcemy, żeby nasze rzeczy były maksymalnie proste. To, co widzisz, powstało z jednego kawałka skóry używanej głównie na siodła – mówi. Precyzyjnie wycięty wykrój został złożony i zszyty. Logo marki wyciśnięto sztancą. Jedyną ozdobą jest stalowy zatrzask.
– Nie znajdziesz drugiego takiego, bo paradoksalnie taka prostota jest właśnie najtrudniejsza. Wykrój musi być bardzo precyzyjny, skóra gruba i najwyższej jakości, tu nic nie ukryje się pod podszewką albo kolorowym lakierem. No i dzięki temu możesz mieć pewność, że portfel przetrwa dobrych parę lat, będzie się szlachetnie starzał, w taki sposób, jaki go używasz. Ciemniał od wilgoci i kremu do rąk, wycierał się od kluczy itd. – ciągną opowieść. Wreszcie portfel, dodatek świadczący o statusie, pozbawiony dużego logotypu, okuć, frędzli, farby staje się deklaracją szczerości i jakości w modzie i rzemiośle. To stanowisko jest przekonujące, bo ma pokrycie w sposobie funkcjonowania marki. – Mamy świadomość, jak przemysł wpływa na środowisko, dlatego korzystamy głównie z polskich skór, garbowanych roślinnie – podkreśla Marysia. Skóry, które wykorzystują, są produktem ubocznym przemysłu mięsnego. Dbają też o etykę pracy, działając z rodzinną szwalnią na Mazowszu.
– Bardzo nam zależało, żeby produkować w Polsce, mieć kontrolę i być na tyle blisko, żeby znać osobiście ludzi, z którymi współpracujemy. W takiej atmosferze można liczyć na porozumienie, wymieniać się obserwacjami i twórczo wykorzystać rzemieślnicze doświadczenie.
Resztą – mediami społecznościowymi, projektowaniem, budową stoiska na targi, kontaktem z klientami – zajmują się sami. – Robimy to po godzinach, po innej pracy, z której się utrzymujemy, ale po prawie roku od powstania możemy rozwijać się, nie dokładając pieniędzy – mówią. Cała inwestycja finansowa to 20 tys. zł, które włożyli w markę, dzieląc się po połowie. – Od tej pory wszystko, co zarobiliśmy, wkładaliśmy w nowe produkty. A mają ich coraz więcej. Obok portfelików oferują także wytrzymałe proste torby ze skóry licowej, mniejsze torebki i portmonetki z kolorowego zamszu. To, co odróżnia ich od innych marek, to odrzucenie sezonowości. Wprowadzony do produkcji model zostaje w ich ofercie na długo. – Zależy nam na stałości. Po to, żeby za 10 lat ktoś mógł do nas przyjść po taki sam portfel, który kupił od nas w 2018 roku – mówią z uśmiechem, formułując filozofię marki.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.