Kryzys może ograniczać producentów, nie powinien projektantów – mawiał Jerzy Antkowiak i w latach 80. projektował kolorowe garnitury z lnu.
Jak to zwykle w modzie (zwłaszcza polskiej) bywa, wszystko zaczęło się w Paryżu. Jest połowa lat 60., kiedy na pokazy do Paryża pierwszy raz jedzie Jerzy Antkowiak. Dla „Przekroju” relacjonuje je – bardziej wówczas dziennikarka niż projektantka – Barbara Hoff. – Dostałam już od tych kolekcji kręćka, oczopląsu, migotki i autentycznej gorączki z przemęczenia – pisze. Bo tu Pierre Cardin, tam rewolucja Courregès’a, gdzie indziej na pokaz Teda Lapidusa wkracza Jadwiga Grabowska z grupą modelek Mody Polskiej, a jeszcze szaleją dziennikarki: – Kablują, telefonują, wybiegają z pokazów przy ostatnich modelach do aparatów telefonicznych, gdzie już mają zamówione rozmowy z drugą lub tą samą półkulą albo po obejrzeniu sześciu kolekcji dziennie mają wieczorem 34 minuty czasu i oddanie do druku.
Ona próbuje nadążyć, by jakoś to wszystko zrelacjonować, a Antkowiak – jak wspomina –ma rozdartą duszę prowincjusza, czy ciekawiej jest na wybiegu, czy na widowni.
Hoff widownię kwituje: – Na sali koncentracja może 300 doskonale ubranych i bardzo przystojnych osób płci obojga, w tym dużo bardzo młodych. Antkowiak pamięta to lepiej: – Widownia była niezwykła: modelki, aktorki, stare hrabiny. Z czasem pojawiły się nafciarki w szatach srebrno-złoto-różowo-błękitnych.
Słowem: było barwnie. A na koniec wychodził projektant o wielkim nazwisku, zazwyczaj w szarych flanelach, kłaniał się, sala klaskała i już. – Pomyślałem wtedy: „Boże kochany, kiedy ja wychodzę na wybieg w Pałacu Kultury i patrzę na moją widownię, to widzę same szare flanele. Przynajmniej ja muszę być kolorowy”.
Dziennikarki dopingowały, bliscy zniechęcali, a on nosił swoje – szale, obszerne płaszcze i wszystko, co było dziwne. Byle jak najdalej od szarej flaneli. Kiedy jeździł do Paryża w latach 70., kręcił się w imigranckich dzielnicach i nasiąkał kolorami. Aż zaczęły się lata 80.
W światowej modzie: schyłek (bardzo kolorowej) ery disco, początek przepychu rodem z „Dynastii”, ale też: szał na sport (kasety video z aerobikiem Jane Fondy), dżinsy i bielizna Calvina Kleina, dekonstrukcje Yohjiego Yamamoto i Rei Kawabuko, usztywniają się garsonki dla kobiet (nurt „dress for success”) i miękną, za sprawą Giorgio Armaniego, męskie garnitury. Barbara Hoff jesienią 1981 r. opisuje paryską publiczność: – Widać silny nurt postpunkowski. Dziwnie ostrzyżone włosy, dziwnie ułożone w sztywne kombinacje, w ostrych kolorach. Niebywałe pantalony z koronek zestawione z kurtką motocyklową, jakiś chłopiec wysoki ostrzyżony jest na łyso, ale za to ma długie czarne futro bez kołnierza, a dziewczyna – spodnie chwycone nad kolanem, dalej dwie falbanki haftowane, tyle że jest to z białej skóry i noszone do białych pończoch i pantofli”.
W Polsce też trwa karnawał, tyle że „Solidarności”. O modzie nikt nie myśli, a ci, którzy myślą borykają się ze wszystkim – niedoborami tkanin i mieszczańskim myśleniem decydentów. Jerzy Antkowiak powtarza w wywiadach, że kryzys może ograniczać producentów, nie powinien projektantów. Tym niemniej w kolekcji Mody Polskiej na lato’80 pojawiają się – w roli stroju „po plaży” szlafroki frotte. Więcej dzieje się w zimie 80/81 – wśród propozycji dla mężczyzn jest połyskująca niebieska marynarka, a do niej czerwono-różowy krawat. Ustępujący w świecie styl disco nie zagości jednak na długo – zaraz będzie stan wojenny i zupełna bieda. Czas na kolor przyjdzie później, bliżej połowy dekady.
Skądś przychodzi dużo lnu. Powstają z niego letnie kolekcje dla kobiet, a Antkowiak robi męskie garnitury. Trochę w stylu dyskotekowy dandys w różowym żakieciku, inne bardziej dekadenckie – luźno skrojone marynarki charakteryzuje, może nieco wyblakła, ale wielokolorowość. Jeśli rękaw jest żółty, to poły fioletowe. Czasem nawet poły różnią się kolorami.
W którymś momencie udaje się przemycić do kolekcji handlowej czerwone marynarki. – To była oczywiście najkrótsza z możliwych serii, bo obrażała majestat, ale sprzedała się na pniu – wspomina Antkowiak.
Na finał najbardziej kolorowego pokazu Mody Polskiej wymyślił, że modelki wyjdą w kostiumach kąpielowych, a modele w strojach w stylu Tadzia ze „Śmierci w Wenecji”. I, że skropi ich wszystkich woda. – Tryskała. Tyle że nie bardzo chciała ułożyć sobie życie z żarówkami – śmieje się projektant. – To była oczywiście wiejska partanina, ale udało się.
W późnych latach 90., kiedy Mody Polskiej już prawie nie było, Jerzy Antkowiak ciągle jeździł na targi do Poznania. – Było coraz gorzej, ale ja byłem coraz bardziej wolny – opowiada. – Raz zrobiłem różowo-szary ślub. Różowy był facet, a dziewczyna w pięknej szarości. Wyglądała jak rzeźba z kopalni w Wieliczce. Szefowie Targów zapytali: „Co pan jeszcze wymyśli?!”. Powiedziałem, że skoro były już skąpe kostiumy w finale i różowy pan młody, to pozostają tylko jednopłciowe śluby. Wtedy już nie wytrzymali ze mną. „Panie Jureczku, pan wie, że pana kochamy, ale niech pan zrobi coś ładnego, spokojnego, klasycznego – namawiali.
Po latach Jerzy Antkowiak przyznaje, że nie zamierzał robić jednopłciowych ślubów, ale ciągle lubi drażnić.
*
5 października w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi rozpocznie się wystawa poświęcona twórczości Jerzego Antkowiaka i Modzie Polskiej, której kuratorem jest Tomasz Ossoliński. Projektant pracuje też na filmem o Antkowiaku. „Vogue” objął nad przedsięwzięciami patronat.
Aleksandra Boćkowska - dziennikarka, autorka książek "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” i „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”. Współpracuje m.in. z „Gazetą Wyborczą” i „Wysokimi Obcasami Extra”. Wcześniej redaktorka w magazynach „Elle” i „Viva! Moda”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.