W „Kontenerze” Marka Bieńczyka każde słowo czuje się w ciele, tak doskonale jest wybrane. To poemat prozą najwyższej klasy. „Strata” Ewy Woydyłło jest racjonalnym traktatem, jakiego od psychoterapeutki oczekujemy.
„Pierwsze przykazanie, nie będziesz umierał”, zanotował pisarz i publicysta, laureat literackiej nagrody Nobla Elias Canetti w dzienniku z 1942 roku. Kiedy umierała jego matka, poprzysiągł, że napisze książkę przeciw śmierci, o nieumieraniu. Canettiego przywołuje Marek Bieńczyk w książce „Kontener”, w której rozkłada na drobiazgi żałobę po swojej matce. Na pytanie bliskiej osoby: „Po co to zmartwienie, te powroty, te melancholie, groby, rozpamiętywanie?” odpowiada: „To dlatego, że tak bardzo nie chcę umierać”.
Bieńczyk nie lubi słowa „żałoba”, uważa, że lepszym odpowiednikiem jest słowo „zmartwienie”. Ono bowiem „sugeruje naśladowanie zmarłego: zmartwienie, czyli martwota”. Autor dzieli się swoim zmartwieniem, opowiadając nam o sile życia, odczuwalnej zwłaszcza wtedy, gdy zbliża się jego koniec. Weźmy choćby dźwięki, które nam towarzyszą, te najprostsze z nami związane. Szuranie kapciami, kasłanie, głos, płacz, śmiech i wreszcie oddech. Jesteśmy zżyci z tymi dźwiękami. Gdy milkną, narasta w nas niepokój. Nasłuchujemy, czekając na kolejne westchnienie, chrapnięcie. Aż w końcu nastaje cisza nieodwracalna. Podobnie dzieje się ze smakiem życia, nieodłącznym zapachem czy dotykiem.
W esejach, z których komponuje swój utwór, Bieńczyk szuka także wsparcia u pisarzy innych niż Canetti, a więc u Marcela Prousta, Rolanda Barthes’a czy Gustave’a Flauberta. Oni też dzielili się rozstaniami z matkami. W dzienniku żałobnym Barthesa autor „Konteneru” odnajduje analogię żałobnika do zakochanego. Oba stany są wyjątkowe, bo poza normą. „Po okresie żałoby winien on wrócić, wyleczony, do zwykłego istnienia”. Pewnego dnia zmartwienie przybiera matowe kolory. Jeszcze przed chwilą potrafiło być ogniste, żółte, czarne, niebieskie, aż blednie, traci błysk. Tęsknota za tymi, którzy odeszli, zostanie, będzie się objawiać choćby jak u Bieńczyka, w chmarze latających, świecących jętek, żyjących jedynie kilka godzin.
Inaczej obchodzi się z żałobą Ewa Woydyłło. Bieńczyk jest literatem, ona terapeutką. Dzisiaj, pół roku po publikacji „Kontenera”, dostajemy książkę „Strata. Przejdźmy to razem”.
„Życie to kołysanie”, pisze Woydyłło. Autorka nie odsłania własnego żalu po śmierci męża, ale stara się znaleźć uniwersalną definicję żałoby. Szuka jej w poezji Wisławy Szymborskiej, Haliny Poświatowskiej czy Elizabeth Bishop. Umacnia się w przekonaniu, że nihil novi sub sole, nic nowego pod słońcem. Każdy w którymś momencie doświadcza samotności po ostatecznym zniknięciu bliskiego. Autorka nazywa to stratą, porównuje ją z mniejszymi stratami, takimi jak porzucenie przez ukochanego, odejście dorosłego dziecka z domu, utrata pracy czy upadek z konia. Odnajduje model żalu po stracie u koleżanki po fachu, psychiatry Elisabeth Kubler-Ross. Najpierw jest zaprzeczanie, potem – choć niekoniecznie zawsze w tej samej kolejności – gniew, smutek, targowanie się, aż w końcu akceptacja. Jednym słowem, każdego z nas da się wpisać w ten schemat. Zagrożenie? Że zaklinujemy się na którymś etapie i nie będziemy potrafili pójść dalej.
Woydyłło wie, co się stało z jej żałobami i stratami. Teraz chce pomagać „w rozeznaniu się w tej gorzkiej materii i jej oswojeniu”. Potrafi przekonać, że akceptacja to nie kapitulacja. „Kapitulacja zatrzymuje w miejscu ze spuszczoną głową, akceptacja pozwala iść dalej z głową podniesioną”.
Jak Bieńczyk demaskuje słowo „zmartwienie”, tak Woydyłło „pomoc”. „Staram się dać ludziom to, po co do mnie przychodzą, a przychodzą po-MOC” – pisze.
Na pewno obie książki dają moc i nie trzeba dokonywać wyboru, która skuteczniejszą.
Marek Bieńczyk, „Kontener”, Wielka Litera
Ewa Woydyłło, „Strata. Przejdźmy przez to razem”, Wydawnictwo Charaktery
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.