Ani wprowadzenie do codziennego życia telefonu komórkowego, ani internetu nie wydaje mi się tak istotne jak zmiana pozycji kobiety w społeczeństwie. W kwestii równych praw wciąż nie jest idealnie, przebyliśmy daleką drogę – mówi Zygmunt Miłoszewski. Z pisarzem rozmawimy o tym, gdzie szukać dobra, gdy wokół tyle zła. I dlaczego na morzu.
Jak długo chciałby pan żyć?
Jak najdłużej. Nie interesuje mnie życie wieczne w znaczeniu zaświatów, mało atrakcyjne wydają mi się religijne wizje tego, co miałoby się z nami stać po śmierci. Ale chciałbym żyć bardzo długo tutaj, teraz. Oczywiście wiem, że jestem w połowie drogi, w najlepszym razie. Przekroczyłem czterdziestkę. Jeśli dobrze pójdzie, dotrę do siedemdziesiątki. Chociaż mój ojciec ma 80 lat i jest w dobrej formie, więc może geny mi sprzyjają.
Interesowałoby pana znalezienie sposobu na nieskończenie długie życie – takiego, jakiego szuka bohaterka pana książki?
Oczywiście, ale nawet jeśli teoretycznie miałbym zapewnione dobre zdrowie na kolejne dziesięciolecia, i tak zdarzają się nagłe zakończenia. Jestem teraz na Suwalszczyźnie, mogę wyskoczyć rowerem do sklepu, jakiś traktor mnie zahaczy i to było na tyle, jeśli chodzi o moje wielkie przygody.
Albo zniszczy pana klimat.
To się dzieje, wyniszczamy samych siebie. I uważam, że to jest teraz najważniejszy temat, nie ma ważniejszego. „Jakie ocieplenie klimatu?”, mówią niektórzy, „Przecież czerwiec taki zimny, a w lipcu jak zwykle szara chmura i wciąż siąpi”. Ale przecież nie o to chodzi, że nagle wszyscy umrzemy z powodu niewyobrażalnego gorąca. Zmieni się klimat w miejscach, w których żyjemy, co może doprowadzić do niedoborów wody, prądu, a te zjawiska do wojen.
Mówię o tym, a jednak – patrzę teraz przez okno, widzę wzgórza przy litewskiej granicy – jakaś część mojego mózgu podpowiada pytanie: „Może nie jest tak źle?”. Nie widać przecież tego dwutlenku węgla, w sumie lato jest podobne do poprzednich, może coś wymyślimy. Nawet perspektywa końca nas samych wydaje się przecież abstrakcyjna, a co dopiero końca cywilizacji, który może nastąpić za jedno lub dwa pokolenia.
Jednocześnie niewiele możemy w tej sprawie zrobić.
Sami możemy niewiele, za to politycy, których wybieramy – tak. Wielkim oszustwem jest powtarzanie ludziom, że zmienią swój los czy przyszłość Ziemi, jeśli będą segregować śmieci. To jest potrzebne, ale nie ma nic wspólnego z prawdziwym zapobieganiem katastrofie ekologicznej – co i tak w naszym kraju zostało przekreślone. Nie wybraliśmy prezydenta, dla którego sprawy klimatu są ważne.
A jeszcze niedawno mówił pan, że jest lepiej, niż nam się wydaje.
Bo fakty mówią, że świat jest w lepszym miejscu, niż był kilka dekad temu. Nie podoba mi się styl, w jakim toczy się dyskusja o związkach partnerskich, małżeństwach osób nieheteroseksualnych, ich prawie do adopcji, ale rozmowy na ten temat zostały uruchomione. Nie wiem, co jest bardziej wstrząsające – czy to, że nasz prezydent wpisał dyskryminację do programu politycznego, czy to, że ponad 50 procent Polaków właśnie tego chce. Ale dyskusja o prawach mniejszości się toczy.
Fale demonstracji w obronie praw Afroamerykanów, reakcje mediów na zabójstwo George’a Floyda, rozmowy o dziedzictwie kolonialnym w takim natężeniu jak dziś nie istniały w latach 60. ubiegłego wieku, kiedy w Stanach nad publicznymi toaletami wciąż wisiały tabliczki z napisami „Tylko dla białych”. Dokonała się ogromna zmiana.
Moja poprzednia książka działa się właśnie w latach 60., cofnąłem moich bohaterów ze współczesności do tego czasu. Pisałem i sprawdzałem, jakie największe zmiany dokonały się w ostatnich 60 latach. Ani wprowadzenie do codziennego życia telefonu komórkowego, ani internetu nie wydaje mi się tak istotne jak zmiana pozycji kobiety w społeczeństwie. Przebyliśmy daleką drogę, wciąż ją przechodzimy.
Jest pan feministą?
Nikt mnie tego nie nauczył ani w domu, ani w szkole, więc uczę się sam, głównie od najważniejszych kobiet mojego życia, czyli żony i córki. Siedem lat temu, kiedy pisałem „Bezcennego”, główna bohaterka była panią doktor, panią profesor, historykiem sztuki, a w nowej książce jest doktorką, profesorką, historyczką. Bo jeśli w modlitwie z III wieku można pisać „rodzicielko, pocieszycielko, pośredniczko”, tym bardziej w XXI wieku powinniśmy mówić o profesorce i doktorce. Mały krok, ale otwierający oczy na nierówności.
Ktoś może powiedzieć, że w kwestii feminizmu czy równych praw wciąż nie jest idealnie, ale trzymam się myśli, że jednak lepiej, niż było.
Jak to się panu udaje?
Wierzę w liczby. Czytam teraz „Factfulness” Hansa Roslinga i „Statystycznie rzecz biorąc” Janiny Bąk – książki o tym, że liczby nie kłamią, to ludzie kłamią na temat liczb. Rosling dowodzi, że wbrew naszej tendencji do powtarzania, jak bardzo jest źle, statystyki dowodzą czegoś przeciwnego – nasze życie staje się lepsze.
Z jednym naprawdę poważnym wyjątkiem, jakim są zmiany klimatyczne. Nie wiemy, co się wydarzy w klimacie za rok, za dwa. Czy już w 2021 roku zapanują tak duże susze, że nie będzie wody w rzekach, że będziemy mieli prąd w domach tylko przez określony czas? Co się stanie, jeśli u nas będzie woda, a w innych krajach nie i nasi sąsiedzi zwrócą się do nas o pomoc, podzielenie się? Czy wybierzemy wtedy polityków, którzy będą gotowi ustawić przy granicy wojsko z karabinami, żeby nie wpuścić tych, którzy chcieliby skorzystać z naszej wody? I mimo tych pytań w kwestii zmian klimatycznych zbyt często jesteśmy optymistami.
Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków żyjących w Polsce miało wiele powodów, żeby myśleć optymistycznie?
Tak myślę. Moim zdaniem należę do najszczęśliwszego pokolenia w historii Polski. Urodziłem się w połowie lat 70., byłem nastolatkiem, kiedy PRL się kończyła, a jako dziecko nie rozumiałem przecież polityki. Okres przemian lat 90., który dla naszych rodziców nie był czasem spokojnym, spędziłem, zajmując się głównie piciem alkoholu i paleniem trawki. Nie przeżyłem żadnej wojny, miałem szansę unieść się na fali wzrostu gospodarczego, załapałem się jako dziecko na zdrowe jedzenie.
Moja córka ma 22 lata. Kiedy przychodziła na świat, bycie rodzicem nie było dla nas kwestią cywilizacyjną, rodziło pytania z dzisiejszego punktu widzenia niewinne: czy będziemy mieli wystarczająco dużo czasu na wychowanie dziecka albo czy zarobimy na wózek. Dla mojej córki wybór, czy zostać matką, czy nie, jest decyzją o tym, czy chce sprowadzić dziecko na świat, który niedługo może się skończyć albo pójść w bardzo złą stronę. Rozumiem takie argumenty i są one dla mnie absolutnie rozdzierające, bo chodzi o życie mojej córki, nie o teoretyczne rozważania.
Dzisiejsi młodzi ludzie częściej niż my w ich wieku myślą o swoim życiu z całą świadomością zagrożeń albo tego, że ich działania mogą być częścią wielkich mechanizmów. Jako dwudziestolatek jadłem boczek z grilla, nie zastanawiając się nad masową produkcją mięsa, niewyobrażalnie okrutną, niszczycielską. Dzisiaj nie da się w tak beztroski sposób jeść boczku z grilla, moim zdaniem.
A czego boi się pan najbardziej?
Długo mógłbym opowiadać, bo mam bardzo bujną wyobraźnię, wszystkie potencjalne niebezpieczeństwa zamieniają się w mojej głowie w plastyczne obrazy. Kiedy zajmowałem się wspinaczką, byłem beznadziejnym alpinistą, bo wyobrażałem sobie, co może się ze mną stać, jeśli coś pójdzie nie tak.
A dziś, jak każdy rodzic, boję się przede wszystkim o dzieci, wciąż toczę sam ze sobą walkę polegającą na tym, że z jednej strony staram się córkę i syna wypychać w świat, a z drugiej obawiam się, że stanie im się coś złego, jeśli stracę ich z oczu. Jestem ostrożny, wierzę w powiedzenie, że najlepszą techniką sztormowania jest siedzenie w porcie i picie piwa.
To dlaczego pan żegluje? Z tęsknoty za przygodą?
Prawdopodobnie, chociaż jestem chyba za dużym tchórzem na książkowe przygody. Cieszę się, że moi czytelnicy mogą o nich czytać dzięki temu, że ja przez pół roku potrafię nie wychodzić z małego gabinetu, co nie brzmi zbyt przygodowo.
Nigdy nie będę odkrywcą, zdobywcą, podróżnikiem, ale z morskiego żeglarstwa nie zrezygnuję. Podczas przygotowań do pisania „Kwestii ceny” po raz pierwszy byłem poza lądem dłużej niż kilka dni. Pięć tygodni na oceanie, a od momentu, kiedy brzeg zniknął mi z oczu, do chwili, kiedy się pojawił – jakieś dwa tygodnie. Był to statek handlowy, złe warunki pogodowe. Nie będę ściemniał, że siedziałem znudzony, dla mnie to było przeżycie. Okno mojej kajutki wychodziło na południe. Był taki moment: spojrzałem na globus, żeby sprawdzić pozycję statku, i okazało się, że w prostej linii za moim oknem najbliższym lądem jest Antarktyda. Ten bezmiar, przestrzeń, poczucie nieskończoności, a jednocześnie bardzo określonego miejsca w świecie – to wszystko zrobiło na mnie wrażenie.
Lubi pan brak zasięgu, internetu, mediów?
Ten brak jest dla mnie jedną z największych zalet żeglowania. Zdiagnozowałem już jakiś czas temu, dlaczego uciekam na morze – ponieważ jest analogowe. Mam pewien problem z cywilizacją stałego cyfrowego podłączenia, z powiadomieniami, esemesami, wiadomościami z Facebooka. Na morzu już po godzinie jest się od tego wolnym. Czułem się wspaniale, kiedy w czasie rejsu przez ponad dwa tygodnie byłem poza zasięgiem, nie miałem możliwości sprawdzenia poczty, newsów na temat polskiej polityki. To był stan, który pamiętam z dzieciństwa, z lat młodzieńczych. Pracowałem, czytałem, a około 22 szedłem spać, często z nudów, bo nie było już nic do roboty. Miałem wybór: czytać książki do pracy, dla przyjemności, gapić się na ocean albo iść spać.
Marzenie, żeby się odłączyć, wraca. Oczywiście nie na cały czas, nie chcę robić z siebie pustelnika, ale uważam, że lekarze powinni przepisywać odłączenie. Nie ma lepszego sanatorium dla duszy i umysłu, niż pobyć przynajmniej dwa, trzy dni w sytuacji, w której nie możemy do nikogo zadzwonić, odpowiedzieć na esemesa czy sprawdzić w internecie, co nowego powiedział prezydent Andrzej Duda.
Dokąd pan teraz popłynie?
Zamierzam przeprawić się przez Bałtyk, bo nie byłem nigdy na Wyspach Alandzkich, a jestem ich ciekaw. Jesienią może wyskoczę na Morze Śródziemne, żeby zażyć słońca.
Bardzo ciągnie mnie na północ, fajnie byłoby pożeglować na Islandię, do Norwegii, wpłynąć pomiędzy góry wyrastające z morza.
Sam?
Nie jestem typem samotnego żeglarza, mam pracę, która polega na siedzeniu we własnej głowie, to wystarczy. Lubię żeglować z rodziną, przyjaciółmi. Zresztą jestem za słaby na poważne samotne żeglowanie, myślę, że bałbym się i byłoby mi zbyt nudno, gdybym nie miał z kim porozmawiać.
Uważam za jakiś żart, że nie mamy właściwie możliwości – może sami je sobie odebraliśmy – żeby naprawdę na co dzień doceniać relacje między ludźmi. Dostaliśmy jako życie mgnienie czasu, a z tego mgnienia przez pierwszych 20 lat nie potrafimy określić, co się właściwie z nami dzieje, natomiast przez ostatnich 20 jesteśmy coraz słabsi fizycznie i zachwycanie się światem czy innymi schodzi na drugi plan wobec pytania, jak długo jeszcze pożyjemy. Jakoś to wszystko wydaje mi się – jak mówi mój syn – nie fair. Dlatego uważam, że trzeba praktykować cieszenie się, że przyszedł nowy dzień, że nie jest taki zły. I na morzu najszybciej sobie o tym przypominam.
* Zygmunt Miłoszewski, „Kwestia ceny”, wyd. WAB
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.