Żadne chwilowe trendy nie mogą się równać z siłą oddziaływania legendy. Logo, charakterystyczny wzór lub ponadczasowy charakter projektów największych domów mody sprawiają, że pozostają przedmiotami pożądania.
Torebki Kelly i Birkin oraz apaszki Hermèsa
Idealnym przykładem na to, jak rodzinne przedsiębiorstwo może urosnąć do rangi legendy, jest dom mody Hermès. Założony w 1837 roku przez Thierry’ego Hermèsa zakład rymarski powstał z jego miłości do koni. Można w nim było kupić między innymi siodła i uprzęże. Od samego początku nie były to jednak produkty jakich wiele. Założyciel przykładał ogromną wagę do detali i jakości swoich wyrobów. Dzięki temu w 1867 roku został nagrodzony podczas wystawy światowej, a do grona jego klientów dołączył rosyjski car Aleksander II. Wtedy jeszcze nic nie wróżyło, że ostatecznie marka przekształci się w dom mody. Z nowymi pomysłami przyszły dopiero następne pokolenia. Syn założyciela miał wielkie plany. Przeniósł sklep na rue du Faubourg Saint-Honoré, gdzie obecnie znajduje się flagowy butik marki. Potem z pomocą synów zaczął poszerzać ofertę. Przełomowym posunięciem okazało się wprowadzenie do sprzedaży skórzanych ubrań i dodatków z zamkiem błyskawicznym.
W swoich kolekcjach Hermès nie bazował wyłącznie na pionierskich technikach. Ważne były też same modele, które jak historia pokazała, miały szczęście do znanych nazwisk, pomagających w ich promocji. W 1935 roku powstała torebka, którą obecnie znamy jako model Kelly. Dodatek nazwano na cześć księżnej Monako nieprzypadkowo. Grace Kelly użyła jej, żeby zasłonić przed fotoreporterami swój ciążowy brzuch. To wydarzenie sprawiło, że o torebce zrobiło się głośno, a Hermès tylko umiejętnie wykorzystał sytuację i na zawsze powiązał tę historię ze swoim produktem. Szczęśliwych wypadków było więcej. Przypadkowe spotkanie na pokładzie samolotu w 1981 roku stało się pretekstem do stworzenia innego modelu, który obecnie uchodzi za kultowy. Jean-Louis Dumas, prezes Hermèsa, podczas lotu nawiązał rozmowę z Jane Birkin. Fanka wiklinowych koszyków udzieliła mu kilku wskazówek, a jej uwagi stały się pretekstem do stworzenia nowego modelu. Choć Hermès Birkin nie od razu trafiła na listę it-bags, to z czasem się to udało. Nie tylko za sprawą nazwiska, które nosiła, ale również dzięki serialowi „Seks w wielkim mieście”. Patrząc z perspektywy czasu, można powiedzieć, że Hermès zaskarbił sobie jednak przychylność zamożnych klientów w największym stopniu niedostępnością, a więc aurą tajemnicy. Wśród najbardziej pożądanych produktów marki znajdują się apaszki. Pierwsze z nich pojawiły się w ofercie w 1937 roku, a więc równo 100 lat po powstaniu Hermèsa. Wykonywano je z importowanego chińskiego jedwabiu, który sprawił, że był dwa razy mocniejsze niż którykolwiek z dostępnych wówczas na rynku. Świetna jakość to jednak nie wszystko. Obecnie wykonanie jednego egzemplarza od A do Z może trwać nawet 18 miesięcy. Hermès wynajmuje artystów, którzy projektują każdą apaszkę indywidualnie, ostatnio polskiego grafika Jana Bajtlika. Możemy na nich zobaczyć wzory od tradycyjnych motywów końskich, które cały czas są obecne, do fantazyjnych ilustracji. Szaliki są tak pięknie zaprojektowane, że często bywają oprawiane i traktowane jak dzieła sztuki. Po ukończeniu projektu jest on przenoszony do fabryki we Francji, gdzie indywidualnie drukuje się go sitodrukiem. Ten żmudny i wymagający precyzji proces sprawił, że apaszki Hermès stały się synonimem luksusu. Ryzyko, które wielokrotnie w przeszłości podejmowała rodzina Hermès, nie tylko się opłaciło, ale również sprawiło, że kolejne tego typu posunięcia nie będą już potrzebne. Teraz, by zakupić upragnione dodatki, choć kosztują majątek, trzeba zapisać się na listę chętnych. I cierpliwie poczekać.
Torebka Chanel 2.55
Gabrielle Chanel stworzyła prawdziwe imperium mody, bo jej projekty powstawały zawsze z myślą o kobietach i ich potrzebach. Projektantka, która z jednej strony wychowała się w przyklasztornym sierocińcu, ale z drugiej jako dorosła osoba obracała się także w wyższych sferach, potrafiła jak nikt inny połączyć te dwa skrajnie różne światy. W końcu nawet elegantki z paryskiej śmietanki towarzyskiej była w stanie nakłonić do noszenia słomkowych kapeluszy, które ówcześnie uchodziły za dodatek, po który bardziej z przymusu niż chęci sięgały mniej zamożne kobiety. Coco Chanel jednak bazowała nie tylko na odczarowywaniu wcześniej niedocenianych przedmiotów. Wiele rzeczy stworzyła zupełnie na nowo. Sama często podkradała różne elementy z męskiej garderoby, którą uważała za bardziej praktyczną, podchwyciła np. dżersej. Uszyte z niego sukienki, które uwolniły kobiety z ciasnych gorsetów, były prawdziwą rewolucją. I kolejnym powodem, dla którego klientki pokochały Chanel. Za sprawą właśnie takich nowatorskich projektów popularność marki stale rosła.
Wśród sztucznych pereł, małych czarnych, tweedowych żakietów i w otoczeniu zapachu z numerem 5 jest projekt, który szczególnie mocno kojarzy się z Chanel. Być może dlatego, że każda jego część coś znaczyła dla samej założycielki, a być może dlatego, że był czymś więcej niż tylko kolejnym dodatkiem. Mowa o torebce Chanel 2.55. Skoro nie ma w niej nic przypadkowego, to i nazwa nie jest bez znaczenia. Numery odnoszą się do daty premiery, która miała miejsce w lutym 1955 roku. Torebka stanowiła symbol pewnej epoki w modzie. Dzięki niej kobiety nie musiały już dłużej być niewolnicami swoich kopertówek trzymanych w rękach. Długi pasek, umożliwiający zawieszenie torebki na ramieniu, dał im wolność. Nie bez znaczenia były też inne elementy. Charakterystyczne pikowania to inspiracja przeniesiona z kurtek noszonych przez stajennych, w końcu projektantka była znana z zamiłowania do jazdy konnej, a burgundowa podszewka to bezpośrednie nawiązanie do koloru mundurka, jaki w dzieciństwie Chanel nosiła w sierocińcu. Mówi się także, że mała kieszeń zamykana na zamek to schowek na listy miłosne od adoratorów, na których brak projektantka nie mogła narzekać. Pomimo że torebka stała się kultowa, to na przestrzeni lat pojawiły się dodatkowe ozdoby, jak skóra wpleciona w łańcuszek, czy „CC” dodane przez Karla Lagerfelda przy zapięciu, które jeszcze dodatkowo podkreśla przynależność do elitarnego grona klientek Chanel. Model 2.55 po ponad 60 latach nadal cieszy się dużym zainteresowaniem. Kluczowa dla sukcesu torebki była też zdolność projektantki do tworzenia klasyków, które przetrwały próbę czasu. Tego, jak duże są popularność tego projektu i jego wpływ na wygląd współczesnych dodatków, dowodzi list, który marka Chanel wystosowała w 2019 roku do prasy – była to prośba o niełączenie dorobku projektantki z modelami, które są inspirowane jej pracami, i nienazywanie wszystkich pikowanych torebek „chanelkami” czy „w stylu Chanel”. Jeśli pikowana torebka, to tylko od Chanel.
Szpilki Christiana Louboutina
Czasami jeden detal może stać się punktem wyjścia do zbudowania silnej pozycji marki. Zwłaszcza jeżeli inni do tej pory lekceważyli jego istnienie. Jednym z takich przeoczonych elementów były podeszwy. Christian Louboutin udowodnił, że ta niedoceniana część buta może mieć niezwykłą moc. Projektant przez przypadek zainteresował się damskim obuwiem już w młodości. Kiedy w 1976 roku odwiedził muzeum i zobaczył przy drzwiach tabliczkę z zakazem noszenia butów na obcasie, które mogłyby uszkodzić delikatny parkiet, zaczął im poświęcać sporo uwagi. Jego fascynację dodatkowo pomogła rozwijać książka z projektami Rogera Viviera, projektanta butów dla domu mody Christian Dior, którą otrzymał w prezencie od przyjaciela. Hobbystycznie Christian Louboutin szkicował własne projekty butów na obcasach, planując, że w przyszłości swoje pomysły przeniesie z rysunków do rzeczywistości. Pierwsza praca w kabarecie Folies Bergère, którą podjął w wieku 16 lat, miała go przybliżyć do spełnienia marzeń o projektowaniu. Następnie skupił się na tworzeniu własnego portfolio. Nauki zdobywał między innymi u francuskiego szewca Charlesa Jourdana, a potem u Rogera Viviera, który za pośrednictwem książki wpływał na niego już lata wcześniej. Louboutin nawiązał też współpracę z Chanel i Saint Laurentem, ale najważniejsze było dla niego tworzenie pod własnym nazwiskiem. W 1991 roku udało mu się otworzyć swój pierwszy butik w Paryżu. Projektant miał ogromne szczęście, bo jedną z jego klientek została księżna Monako, Karolina, która pochwaliła butik w rozmowie z dziennikarzami. Dzięki takiej rekomendacji o projektancie zrobiło się głośno, a do grona jego klientek dołączyły kolejne gwiazdy – Madonna, Tina Turner i Christina Aguilera.
Biorąc pod uwagę, że czerwona podeszwa dość szybko urosła do rangi symbolu, trudno uwierzyć, że powstała przez przypadek, ale tak właśnie było. Gdy prototyp butów inspirowanych „Kwiatami” Andy’ego Warhola trafił w ręce Christiana Louboutina, projektant odczuwał pewien niedosyt. Jego projekt nie wyglądał na skończony. Czegoś mu brakowało. Patrząc na swoją asystentkę malującą paznokcie czerwonym lakierem, dizajner postanowił go użyć w nieznany wcześniej sposób – pomalował nim podeszwę. Ognisty odcień nagle stał się symbolem wszystkiego, co Christian Louboutin chciał ofiarować swoim klientom. W końcu już w młodości przyświecała mu wizja tworzenia z myślą o daniu kobietom siły, zachęceniu ich do walki z ograniczeniami społecznymi, właśnie za pośrednictwem zakazanych butów na obcasach. Czerwień symbolizująca miłość, pasję i krew była zatem strzałem w dziesiątkę. Od tego momentu czerwona podeszwa była czymś więcej niż tylko akcentem kolorystycznym w stylizacji. Stała się elementem budującym kobiecą pewność siebie. W gronie pierwszych klientek znalazła się ponownie księżna Monako, Karolina. Choć na przestrzeni lat w kolekcjach stale pojawiają się nowe modele, to jednak w portfolio projektanta jest także kilka ponadczasowych hitów. Klasyczny model „So Kate”, który nazwę zawdzięcza Kate Moss, czyli proste czółenka na bardzo wysokiej, cienkiej, zwężającej się szpilce, to jedne z najprostszych i jednocześnie najbardziej charakterystycznych butów z czerwoną podeszwą.
Torebki Louis Vuitton
Kufry i skórzane walizki już dawno zdążyliśmy zastąpić bezkształtnymi torbami i tanim bagażem na kółkach. W tym wszystkim wydaje się jednak, że istnieje marka, która nie tylko powstała z myślą o spełnianiu marzeń prawdziwych podróżników, ale także wciąż mówi językiem utraconych luksusowych wojaży. Choć kufrów Louis Vuitton nie spotykamy na peronach kolejowych i lotniskach, to jednak właśnie od nich zaczęła się wyprawa założyciela do świata mody. Miało to swój początek w 1854 roku. Wtedy po zakończeniu praktyki młody Louis Vuitton założył własny sklep. Cztery lata później w jego ofercie pojawił się przełomowy kufer podróżny z płaskim wiekiem i spodem. Dzięki temu zyskał wielu klientów. Wśród nich była między innymi żona Napoleona III, cesarzowa Eugenia, która dodatkowo wypromowała markę wśród paryskiej elity. Wkrótce potem wyroby Louis Vuitton stały się symbolem luksusu w całej Europie. Razem z sukcesem pojawili się też naśladowcy. Żeby się od nich odciąć i podkreślić wygląd własnych produktów, założyciel postanowił wprowadzić w 1888 roku charakterystyczny wzór – kratę o nazwie Damier. Jednak jeszcze lepszy pomysł na wyróżnienie produktów miał jego syn, Georges Vuitton, który w 1897 roku wprowadził monogram z zazębiającymi się literami „L” i „V”, a także towarzyszącym im kwiatowym wzorem. Oba nadruki, choć z czasem przestały być czynnikiem wyróżniającym markę na rynku, a stały się głównym powodem kopiowania jej wyrobów, zdobią produkty Louis Vuitton do dziś.
O ile w XX wieku Louis Vuitton skupiał się na produkcji luksusowego bagażu, o tyle w XXI wieku zaczął stopniowo skłaniać się ku przedmiotom codziennego użytku. Obok toreb podróżnych zaczęły pojawiać się też torebki. Od modeli tak bliskich bagażowi jak Keepall, czy z czasem także jego mniejsza wersja Speedy, przez worek Noe, który pierwotnie miał służyć do przenoszenia szampana, po klasyczny model Alma. W ich przypadku, tak jak to miało miejsce z kuframi, ponownie pomocne przy napędzeniu sprzedaży okazały się znane nazwiska. Swój udział w promowaniu torebek uszytych ze skóry ozdobionej monogramem miała Audrey Hepburn, która uwielbiała kuferek Speedy. Co więcej, torebki od Louisa Vuittona były na tyle niezwykłe, że Coco Chanel, która nosiła głównie torebki własnego projektu, robiła wyjątek tylko dla modelu Alma. Dzięki temu, że charakterystyczny duet LV pojawiał się w elitarnych kręgach, torebki, tak jak niegdyś bagaże, stały się wyznacznikiem statusu społecznego. Dzięki temu Louis Vuitton odniósł sukces nie tylko wizerunkowy, ale również finansowy. W 1987 roku dom mody połączył siły z Moët Chandon i Hennessy, tworząc grupę LVMH, która jest obecnie największym na świecie koncernem zrzeszającym marki luksusowe. Monogram na przestrzeni lat miał się świetnie, a nowi dyrektorzy kreatywni, na czele z Markiem Jacobsem, który objął to stanowisko w 1997 roku, za każdym razem tylko dodatkowo podsycali zainteresowanie tym, bez czego i tak trudno wyobrazić sobie jakikolwiek sezon w modzie – brązową skórą z nachodzącymi na siebie literami „L” i „V”. Od czasów tego dizajnera Louis Vuitton na poważnie zaczął traktować także ubrania. I choć wciąż możemy sięgnąć po klasyczne modele Speedy, Noe i Alma, to monogram zdobi znacznie więcej części garderoby. I budzi tyle samo emocji, co w przypadku torebek.
Trencz Burberry
Charakterystyczny płaszcz znajdziemy zarówno w sieciówkach, jak i w kolekcjach popularnych domów domy. Z jednym z nich kojarzy się szczególnie mocno. Mowa oczywiście o Burberry. Gdy założyciel marki wynalazł garbandynę – trwały, nieprzemakalny, a przy tym oddychający materiał z wełny, dokonała się rewolucja w produkcji płaszczy dla klientów narażonych na trudną angielską pogodę. Zanim jednak płaszcz stał się powszechnie dostępny, najpierw sprawdził się w okopach podczas I wojny światowej (stąd jego nazwa – od ang. trench, czyli okop). Po zakończeniu działań na froncie z armii przeniósł się na polowania. Nosili go brytyjscy arystokraci, których przekonał nie tylko funkcjonalny materiał, ale także elegancki krój. Dostępny w różnych długościach, najczęściej beżowy, ozdobiony przy kołnierzu klapami, a na ramionach pagonami, do tego przewiązany w talii paskiem i dodatkowo zapinany na dziesięć guzików ułożonych w dwóch rzędach po pięć, był idealnym płaszczem do noszenia na co dzień i tak pozostało do dziś. Zaraz po wojnie trencz Burberry był zarezerwowany dla dość wąskiej grupy. Nosili go między innymi członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej, co zostało potwierdzone w 1955 roku przez samą królową Elżbietę II, która wystawiła marce zaświadczenie „Royal Warrant of Appointment”. To prestiżowe wyróżnienie nie było jedynym czynnikiem, który wpłynął na to, jak postrzegane były projekty Burberry. W jego promowaniu swój udział mieli także ówcześni influencerzy. Po tym, jak na szklanym ekranie trencz nosili najpierw Humphrey Bogart w filmie „Casablanca”, a po latach też Audrey Hepburn w „Śniadaniu u Tiffany’ego”, okryciem zaczęli interesować się zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Płaszcz dzięki wsparciu hollywoodzkich gwiazd stał się kultowy.
Trencz Burberry okazał się także nośnikiem charakterystycznej dla tego domu mody kraty. Szkocki tartan z beżowym tłem, na którym przecinają się białe, czarne i czerwone linie, przez długi czas był schowany właśnie pod takim płaszczem i zdobił jedynie jego podszewkę. I choć ten z początku nierozerwalny duet z czasem zaczął funkcjonować także autonomicznie, to jednak pozostał wyznacznikiem tego, co w Burberry najlepsze. Co więcej, kiedy nad charakterystyczną kratą zawisły czarne chmury, a w domu mody pojawił się Christopher Bailey, by uratować sytuację, nikt nie brał pod uwagę scenariusza, w którym ten projekt miałby przestać istnieć. Nawet jeżeli w kolekcjach pojawiają się nowe wersje tego flagowego produktu, to zawsze są odwołaniem do korzeni. Dzięki jego uniwersalnemu charakterowi, na który składają się klasyczny fason i funkcjonalny materiał, po latach trudno wyobrazić sobie sezon bez beżowego trencza.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.