Znaleziono 0 artykułów
11.09.2019

5 najciekawszych filmów z festiwalu w Wenecji

11.09.2019
Ekipa filmu „Marriage Story” na czerwonym dywanie (Fot. Getty Images)

Choć czerwony dywan zwinięto, festiwal wciąż wyznacza trendy. Jak każdy z wielkich, służy za wskaźnik, na które tytuły warto zwracać uwagę w nadchodzących miesiącach. Tym produkcjom wróżymy sukces.

Kilka dni temu zakończył się 76. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji. Z uznaniem pisaliśmy już o nagrodzonym Złotym Lwem „Jokerze”. Niektórzy wciąż jednak burzą się na myśl, że laury na prestiżowym wydarzeniu może zgarnąć obraz oparty na komiksie. Całkiem inne kontrowersje towarzyszyły pokazowi nagrodzonego przez jury Srebrnym Lwem „Oficera i szpiega” Romana Polańskiego. Nad tym, czy można oddzielać artystę od dzieła, dopiero co zastanawiał się w swoim felietonie Mike Urbaniak. Polska na Lido poradziła sobie dobrze. Krytyków zaczarowała Sandra Drzymalska w „Sole”, a aż dwie nagrody przywiozło pokazywane w sekcji Orizzonti „Boże Ciało” Jana Komasy. Choć czerwony dywan już zwinięto, festiwal wciąż wyznacza trendy. Jak każdy z wielkich służy za wskaźnik, na jakie tytuły warto zwracać uwagę w nadchodzących miesiącach. Oto wybrane produkcje, którym wróżymy sukces.

Emmanuelle Seigner (Fot. Getty Images)

„Marriage Story”

Widzowie wychodzili z kina ze łzami w oczach, a nad niuansami scenariusza dyskutowali przy winie jeszcze kilka dni później. Rozmowy na temat „Marriage…” powracały za kulisami wielokrotnie, film był niejako punktem odniesienia dla kolejnych konkursowych pozycji. Nicole (Scarlett Johansson) jest aktorką, Charlie (Adam Driver) – reżyserem. Mieszkają na Brooklynie, mają syna i od lat tworzą awangardowe przedstawienia teatralne. Wiedzą, jak się rozbawić, a jak wzruszyć, znają swoje sekrety. A jednak poznajemy ich na kozetce u terapeuty, który ma im pomóc przejść przez rozwód. Na początku widz trzyma kciuki za powodzenie terapii, ale szybko orientuje się, że sukces w kontekście tej dwójki nie oznacza wcale powrotu do siebie. Noah Baumbach („Frances Ha”) nakręcił przenikliwy film o rozpadzie związku ludzi pozornie dla siebie stworzonych. O rozwodzie, w którym każdy pada ofiarą niskich instynktów, choć jest przecież dojrzały. O absurdach, przez które przeciąga rodziców system prawny. O tym, że bez kochania siebie nie można kochać drugiej osoby. Ale też o tym, że miłość to czasami za mało. Przeoczenie tego filmu w kontekście nagród to niemalże skandal, na szczęście „Marriage…” już wkrótce trafi na platformę streamingową Netflix. Może na drodze do nagród stanęła polityka? Skoro zeszłoroczny Złoty Lew trafił do „Romy”, filmu internetowego giganta, ponowne wyróżnienie mogłoby zostać odebrane jako policzek dla tradycyjnej dystrybucji. Bez wątpienia z weneckimi jurorami nie zgodzi się Amerykańska Akademia. Myślę, że nominacje za reżyserię i aktorstwo są tu pewne. I zasłużenie.

„Arab Blues”

Wizerunek jest dla Wenecji ważny. Specjaliści od PR-u, dbający o to, żeby pozostać opiniotwórczymi, najchętniej mówią o filmach przełomowych, nietypowych, kontrowersyjnych. „Arab Blues” to przeciwny biegun kina. Francuska produkcja, poprowadzona przez debiutantkę Manele Labidi, to film lekki, ciepły i przyjemny. Oto psychoanalityczka Selma (znana m.in. z „Pattersona” Iranka Golshifteh Farahani) po latach we Francji wraca do rodzinnej Tunezji. Zamierza otworzyć tam gabinet. „Chyba zwariowała” – pukają się w głowę najbliżsi. Choć żyją na niezłym poziomie, są wykształceni i otwarci, wierzą w tradycję i zgodnie z nią postępują. Samotna kobieta z odkrytą głową i bogatą kolekcją tatuaży, do tego w obszernej koszuli i dżinsach, to dla nich abstrakcja. A taka kobieta jako ktoś, komu ludzie mieliby się zwierzać z najskrytszych tajemnic? Absurd. Ku zaskoczeniu wszystkich pomysł Selmy wypala, a kolejka do jej kozetki robi się coraz dłuższa. Przystępna forma nie przesłania jednak ważnej treści. Labidi czujnie obserwuje otoczenie bohaterki. Nie umykają jej ani polityczne napięcia, ani obyczajowe kontrowersje, ani stereotypowe podejście do płci, ani zderzenie tradycji i nowoczesności. Łzy mieszają się ze śmiechem. Bezpretensjonalne kino popularne w najlepszym wydaniu.

Shannon Murphy, Eliza Scanlen i Toby Wallace z filmu „Babyteeth" (Fot. Getty Images)

„Babyteeth”

Milla (magnetyczna Eliza Scanlen) jest śmiertelnie chora. Moses (nagrodzony za aktorstwo Toby Wallace) to chłopak z problemami, narkoman, ale i Ten Jedyny, który wywołuje na twarzy dziewczyny uśmiech. Rodzice dla ukochanej córki zrobią wszystko, wpuszczą nawet Mosesa pod swój dach. Przewartościowanie w obliczu namacalnej groźby śmierci. Życie, które dopiero skonfrontowane z ostatecznym zyskuje pełen smak. „Babyteeth” to nie historia, jakiej nie widział świat. Wręcz przeciwnie, podobnych opowieści było już w kinach wiele. Ale w tym filmie wszystko do siebie idealnie pasuje. Gorycz równoważona jest słodyczą, nieznośny smutek – humorem. Antidotum na pragmatyzm, jakiego wymaga leczenie, jest wariactwo, którego znaczenie docenią w końcu też rodzice, Anna i Henry, fenomenalnie grani przez Essie Davis i Bena Mendelsohna. „Babyteeth” opowiedziany jest z cudowną lekkością, zawadiacko, z zapierającą dech dawką empatii, a postaciom – choć reprezentują pewne typy – dano głębię. W tegorocznym konkursie tylko dwie produkcje wyreżyserowały kobiety, „Babyteeth” był jedną z nich. Gdy wzruszona wychodziłam z tego seansu, pomyślałam sobie, że to ironiczne. Wenecja, mimo podpisania dokumentu „50/50 by 2020” (dążącego do parytetu i równowagi wśród artystów, i to już w przyszłym roku), rękami i nogami broni się przez kobiecym kinem. A jednak to kobieta przywiozła na Lido jedno z najbardziej poruszających dzieł.

„Seberg”

To drugi pełnometrażowy film Benedicta Andrewsa, australijskiego reżysera teatralnego mieszkającego w Rejkiawiku. Twórca przygląda się nieznanemu szerzej okresowi w życiu ikonicznej aktorki Jean Seberg („Do utraty tchu”). Kojarzona jako „Amerykanka od francuskiej Nowej Fali”, lewicowo zorientowana, wrażliwa na społeczne niesprawiedliwości, Seberg była pod koniec lat 60. aktywnie zaangażowana we wspieranie ruchu Czarnych Panter. Do tego prowadziła nieakceptowalny przez konserwatywną Amerykę tryb życia. Wierzyła w wolność słowa i działania. Była mężatką, ale interesowali ją inni mężczyźni. Rozwijała karierę, zamiast siedzieć w domu z dzieckiem. Miała własne zdanie i nie bała się go wypowiadać. Brzydziła ją segregacja rasowa. Pochodziła z małego miasteczka w stanie Iowa, ale daleko jej było do stereotypu dziewczyny z sąsiedztwa. „Seberg” odsłania kulisy śledztwa, które w sprawie aktorki prowadziło FBI. Ze względu na pole zainteresowań oznaczyło ją jako „element wywrotowy”, więc postanowiło zniszczyć. W główną rolę wciela się Kristen Stewart, która od dawna udowadnia, że nieoczywiste role to jej żywioł. Amerykanka doskonale oddała charyzmę Seberg, a także jej podsycaną przez szpiegów z FBI psychozę. Stewart mówi o pokrewieństwie dusz z Jean Seberg. W jednym z wywiadów wspominała, że hollywoodzcy agenci próbowali naciskać na nią, by nie pokazywała się publicznie ze swoją partnerką, bo coming out może zniszczyć jej pozycję w branży. Paparazzi czyhający na najmniejsze potkniecie to też jej chleb powszedni. –Wiem, jak to jest [kiedy gazety chcą wejść ci z kamerą do łóżka]. Nie musiałam tego udawać. Znam to uczucie. Człowiek czuje się, jakby go z czegoś okradano. Bo to jest kradzież. Choć „Seberg” zdarza się osuwać w uproszczenia, ogląda się go z zaangażowaniem. A niekiedy z goryczą, bo nie tak wiele się przez te niemal 50 lat zmieniło.

„The Burnt Orange Heresy”

Gdy współautorem scenariusza jest Mick Jagger, wiedz, że coś jest na rzeczy. Anglojęzyczny debiut Giuseppe Capotondiego („Podwójna godzina”, liczne teledyski i reklamy) to osadzony w artystycznym środowisku charakterny film neo-noir. Tym razem legendarny rockman z The Rolling Stones pojawia się też na ekranie. Gra uznanego kolekcjonera sztuki Josepha Cassidy’ego, który na teren swojej wielkiej posiadłości zaprasza krytyka sztuki Jamesa Figuerasa (znany z „The Square” Claes Bang). Niegdyś obiecujący talent, dziś Figueras żyje z oprowadzania po galeriach znudzonych turystów z Zachodu. Przekręt z przeszłości uniemożliwia mu społeczny i zawodowy awans. Mimo tego Cassidy daje mu szansę. Figueras otrzymuje dostęp do legendarnego geniusza pędzla Jerome’a Debneya (Donald Sutherland), który od lat ukrywa się przed światem w domku na skraju posiadłości kolekcjonera. Warunek? W ręce Cassidy’ego musi trafić obraz Debneya. Starzec swoją sztuką dzielić się ze światem nie zamierza, ale Figueras nie przepuści jedynej szansy na odkupienie. Jego towarzyszką w tej podróży jest Berenice Hollis (Elizabeth Debicki). Jednonocna kochanka, z którą krytyk szybko znalazł mocną nić porozumienia, będzie wspierać mężczyznę. Do czasu. Gdy Debney obdarzy ją zaufaniem, w relację z Jamesem wedrze się zazdrość. „Burnt…” to bardzo jędrne, potoczyste i wysublimowane dialogi, gęsty klimat i świetne aktorstwo. Pod pełną zwrotów akcji opowieścią o przeambicjonowanym, ale nieuczciwym krytyku sztuki kryje się proste przesłanie: miłość może uratować nawet największą szuję. Ale trzeba jej na to pozwolić. I to jest dopiero sztuka.

Anna Tatarska
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. 5 najciekawszych filmów z festiwalu w Wenecji
Proszę czekać..
Zamknij