Dojrzała Madeleine Peyroux, feministyczna Anna Calvi i młodzieńcza Jain, piosenki Prince'a nagrane w domowym studio i perfekcyjnie wyprodukowany The Internet. Wybieramy najważniejsze albumy sezonu.
Prince „Piano And Microphone 1983” (Warner Music)
Odejście Prince’a Rogersa Nelsona było niepowetowaną stratą dla światowej kultury. Ten kompozytor, wokalista, multiinstrumentalista i producent, autor ponad 50 albumów studyjnych, koncertowych i internetowych, zdobywca największych prestiżowych nagród muzycznych i Oskara, w latach 80. zrewolucjonizował muzykę rozrywkową, wyprzedzając resztę świata o co najmniej dwie dekady.
Ekscentryk i oryginał, promotor i wynalazca wielu talentów był twórcą, który w niepowtarzalny sposób mieszał ze sobą gatunki muzyczne, pozostając jednocześnie rozpoznawalnym brzmieniowo artystą. Nikt w historii muzyki tak genialnie jak on nie potrafi łączyć funku, soulu, r&b, rocka, bluesa i jazzu.
Nie ma sensu wymieniać najważniejszych piosenek Prince'a. Wystarczy docenić jego niezwykłą płodność artystyczną. Dlatego wcale nie zaskakuje premiera jego nowej płyty zatytułowanej „Piano an Microphone 1983”, bo takich „nowych” płyt Prince’a czeka nas pewnie jeszcze na szczęście wiele.
Album obejmuje nigdy wcześniej niepublikowany zapis domowej sesji nagraniowej, na której, zgodnie z tytułem, Prince akompaniując sobie na fortepianie, śpiewa fragmenty, szkice lub pierwsze wersje utworów, które za chwilę lub trochę później staną się wielkimi przebojami. Na liście utworów m.in. trwająca półtorej minuty kameralna wersja „Purple Rain”, „Case of You” z repertuaru Joni Mitchell, która później znalazła się na płycie Prince’a „One Nite Alone” z 2002 roku, czy standard gospel „Mary Don’t You Weep” (został właśnie wykorzystany w najnowszym filmie Spike’a Lee „Czarne Bractwo”).
Ta płyta to intymność, asceza, wirtuozeria, wielka wyobraźnia i talent improwizacyjny. Słuchając, wchodzimy w prywatny świat Prince’a. I mamy wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli w prywatnym koncercie w Paisley Park. Koncercie, który mistrz daje tylko dla nas.
Anna Calvi „Hunter” (Domino Records)
Gdyby połączyć w jedną osobę Patti Smith, PJ Harvey i Siouxie Sioux, pojawiłaby się ekscentryczna, niezależna i bardzo utalentowana Brytyjka Anna Calvi. To także muzyczna kuzynka St Vincent, Fiony Apple i Feist. Swoją osobowością wymyka się jednak tym szlachetnym, choć oczywistym porównaniom.
Od debiutu, czyli świetnie przyjętego albumu z 2011 roku, Calvi idzie własną muzyczną drogą, w oryginalny sposób zestawiając elementy wyrafinowanego popu i progresywnego rocka z post gotyckim klimatem.
Na najnowszej płycie zatytułowanej „Hunter”, na której wspomagali artystkę Adrian Utley (Portishead), Martyn P. Casey (The Bad Seeds) oraz producent i współpracownik Nicka Cave’a Nick Launay, wokalnie i muzycznie Calvi przekracza granice dotychczasowej twórczości, wspinając się na wyżyny dostępne tylko wybitnym.
Merytorycznie jest to jeden z najodważniejszych queerowych, feministycznych i genderowych manifestów wolności, jakie dane mi było słyszeć w muzyce rozrywkowej.
– Ciągle poszukuję. Pragnę doświadczeń, seksualnej wolności, intymności. Chcę czuć się silna, bezpieczna i chcę znaleźć piękno w otaczającym nas chaosie. Chcę wychodzić poza przypisane płciowo role i nie wybierać między obecnymi we mnie kobietą i mężczyzną – mówi Calvi.
Już otwierająca album zrytmizowana kompozycja „As a Man”, singlowy „Don’t Beat the Girl out of my Boy” o mocy hymnu, czy znakomita „Alpha” idealnie charakteryzują tę ekspresyjną, surową, a jednocześnie bardzo intymną płytę.
O sile rażenia Anny Calvi będzie się można przekonać na jedynym polskim koncercie artystki 7 listopada w warszawskim klubie „Niebo”.
Madeleine Peyroux „Anthem” (Universal Music)
Madeleine Peyroux nagrała najbardziej popową płytę w swojej 25-letniej karierze. Amerykańska wokalistka i kompozytorka ma na koncie osiem albumów i ośmioletnią przerwę między debiutem, poprzedzonym nastoletnimi latami muzykowania na ulicach Paryża, a albumem „Careless Love” (2004), który przyniósł jej międzynarodową sławę.
Z głosem przypominającym wczesną Billie Holiday Peyroux na każdej płycie coraz mocniej zgłębiała rejony vintage jazzu, francuskiej chanson, folku i bluesa, wyrastając na jedną z najważniejszych śpiewających poetek i interpretatorek współczesnej amerykańskiej muzyki.
Najnowszy album „Anthem”, zatytułowany na cześć uwielbianego przez artystkę Leonarda Cohena, to wyprodukowane przez samego Larry'ego Kleina (Joni Mitchell, Herbie Hancock, Melody Gardot), napisane wspólnie ze znakomitym zespołem (Patrick Warren, Brian McLeod, David Baerwold) akustyczne opowieści o wyzwaniach, rozczarowaniach, współczuciu. Jej piosenki zaangażowane społecznie oddają nastrój muzyków bezpośrednio przed pamiętnymi wyborami prezydenckimi w Ameryce w 2016 roku.
Jest jazzowo, bluesowo i folkowo z elementami funku, ale wszystko to w bardziej niż dotychczas popowej aranżacji. Nad wszystkim panuje melancholijny głos Madeleine Peyroux, który koi, otula i zniewala. Mimo tego, że artystka wyśpiewuje niewesołe historie o niewesołych czasach, w których przyszło nam żyć, pozwala na chwilę zapomnienia.
Jain „Souldier” (Sony Music)
Wystarczyła wyśmienita debiutancka płyta „Zanaka”, by urocza Jain stała się jedną z najważniejszych, najbardziej rozpoznawalnych i wielokrotnie nagradzanych francuskich artystek.
Wychowywana w Kongo i Zjednoczonych Emiratach Arabskich Jain zaczarowała odbiorców wyjątkowo pozytywną energią, olbrzymią muzykalnością, a przede wszystkim swoistym ekumenizmem gatunkowym.
Na „Zanace” przenikały się afrykańskie wpływy, arabskie elementy, wątki reggae, dub i latino oraz oczywiście soul i hip hop. Wszystko to wyprodukowane i zaśpiewane zostało z wielką świeżością.
Sukces pierwszej płyty zostanie powtórzony, bo nowy album „Souldier” porywa od pierwszego numeru „On my Way”. Nie odpuszcza przez kolejne pulsujące kompozycje, czyli melodyjne „Alright”, etniczne „Oh Man”, dubowo kabaretową „Inspectę”, transowo-hiphopowe „Star”, czy orientalizujące „Abu Dhabi”.
Jain przyznaje się do inspiracji Kendrickiem Lamarem, Tito Puente i Bobem Marleyem, ale poddaje te fascynacje autorskiej reinterpretacji. A pomysłowe teledyski dopełniają tylko obrazu fantastycznej artystki.
The Internet „Hive Mind” (Sony Music)
Po bardzo dobrej, nominowanej zresztą do nagrody Grammy w kategorii „Best Urban Contemporary Album”, płycie „Ego Death”, a także niedawnych autorskich wydawnictwach członków grupy, kalifornijska formacja „The Internet” wydaje czwarty w dorobku album „Hive Mind”.
To muzyka czerpiąca mocno z tradycji lat 90. – hip hopu, acid jazzu i soulu, ale podlana ciepłym groovem oraz miękkimi melodiami i aranżacjami.
Kameralna sekcja rytmiczna, wyważone partie klawiszowe, wyciszony w tembrze i rejestrach głos Sydney Bennett to główne, acz nie jedyne atuty tego bardzo kojącego albumu.
Wszystkiego jest tu w sam raz. I współczesnej loopowanej elektroniki i żywego kameralnego grania w stylu very soft funk’n’soul.
To tak jakby pomieszać Sade, The Parliament i wczesne dokonania Me'shell Ndegeocello, a potem osadzić w popowym szlifie z lat 90. i przyciszyć potencjometr głośności o co najmniej połowę.
W dobie rozkrzyczanych i przeładowanych współczesnych produkcji dojrzała propozycja The Internet jawi się jako balsam na duszę i uszy. Nie od dziś wiadomo przecież, że mniej znaczy lepiej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.