46. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zaczyna się już 20 września. Typujemy siedem najciekawszych filmów. Nie przegapcie!
„Wszystkie nasze strachy”
reż. Łukasz Ronduda i Łukasz Gutt
Daniel jest artystą, katolikiem i gejem mieszkającym na wsi. Gdy młoda lesbijka z lokalnej społeczności popełnia samobójstwo, Daniel stara się zorganizować drogę krzyżową w jej intencji. „Wszystkie nasze strachy” idą pod prąd tendencji do pokazywania polskiej wsi jako piekła na ziemi, burzą też stereotypy na temat Kościoła. W filmie wiara to tajemnica, a duchowi przewodnicy nie mają gotowej odpowiedzi na wszystko.
W pękniętej na pół Polsce film Rondudy i Gutta jest ewenementem: zamiast utwierdzać podziały między stronnictwami, proponuje spojrzenie na siebie z nowej, wolnej od stereotypów perspektywy. Pokazuje, że dialog jest możliwy, choć akurat bohater – inspirowany artystą Danielem Rycharskim, którego prace zobaczymy na ekranie – jest wykluczony z każdej strony. Nie pasuje do środowiska warszawskich galerii, bo jest zbyt małomiasteczkowy, zaś dla ludzi z prowincji – zbyt wywrotowy. Podobnie jest w jego relacji z Kościołem, do którego chce przynależeć mimo dyskryminacji osób LGBTQ+.
Gorycz tego filmu zawiera się w przypomnieniu, że w kraju, w którym zdecydowana większość mieszkańców deklaruje się jako katolicy, takich gejów jak Daniel, którzy chcieliby przynależeć do religijnej wspólnoty, jest wielu. I właśnie dostali swój głos.
„Żeby nie było śladów”
reż. Jan P. Matuszyński
Polski kandydat do Oscara. Film opowiada historię Jurka (świetny Tomasz Ziętek), który jest jedynym świadkiem brutalnego mordu dokonanego przez milicjantów na jego przyjacielu Grzegorzu Przemyku. Jan P. Matuszyński pokazuje, jak działa system opresyjnej władzy, która nie cofnie się przed niczym, by tylko ukryć nadużycia. W stan gotowości postawiono prokuraturę, MSW, milicję i media, a cel jest jeden: przekonać społeczeństwo do swojej wersji zdarzeń.
Film zachwyca warstwą wizualną: zdjęcia Kacpra Fertacza, scenografia Pawła Jarzębskiego oraz kostiumy Małgorzaty Zacharskiej pozwalają nam zanurzyć się w lata 80. Twórcy nie uciekają także przed pokazywaniem sztandarowych miejsc stolicy – nawet stare miasto czy Pałac Kultury wyglądają na ekranie jak sprzed 40 lat.
Przesłanie jest jednak uniwersalne i aktualne, bo film przestrzega przed biernością wobec niedociekania, co zdarzyło się naprawdę. Trudno uciec od skojarzeń ze śmiercią pobitych przez policję Igora Stachowiaka i Bartka z Lublina w Polsce, a na świecie – z głośną sprawą zabójstwa George’a Floyda.
„Moje wspaniałe życie”
reż. Łukasz Grzegorzek
Brakowało takich kobiecych bohaterek w polskim kinie. Jo (znakomita Agata Buzek) jest nauczycielką angielskiego w szkole w Nysie. Ma na głowie uczniów, dwóch synów, męża będącego jednocześnie dyrektorem szkoły, zapominającą się matkę i kochanka, również nauczyciela. Łukasz Grzegorzek brawurowo pokazuje kobietę, która niby wzorowo odgrywa narzucone jej przez społeczeństwo role, a jednocześnie szuka od nich ucieczki, pragnie wolności i przestrzeni dla siebie. Sceny rodzinnych śniadań, gdy Jo uwija się jak w ukropie, budzą grozę, bo za bardzo przypominają poświęcenie matek, żon i córek w Polsce – niedocenionych, eksploatowanych.
Reżyser jednak tak komplikuje sytuację bohaterki, by pokazać, że gdy popełni błąd, obwinia ją nie tylko otoczenie, ale przede wszystkim ona samą siebie. Moment, w którym Jo wykrzyczy bliskim swoje żale i rozczarowania, jest jednym z bardziej satysfakcjonujących, katartycznych przeżyć w kinie w ostatnim czasie.
„Bo we mnie jest seks”
reż. Katarzyna Klimkiewicz
To nie jest klasyczna biografia Kaliny Jędrusik – raczej fantazja na jej temat, interpretacja postaci. Choć scenariusz oparto na prawdziwych wydarzeniach, Katarzynę Klimkiewicz bardziej od rekonstrukcji życia aktorki interesują uniwersalne mechanizmy opresji kobiet. Jędrusik doświadcza największych upokorzeń ze strony tych, którzy chcieliby ją wykorzystać, a ona na to nie pozwala. W ten sposób film rymuje się z głośnymi sprawami, które wypłynęły w czasie #MeToo, gdy na kobietach, które nie dały się wykorzystać, oprawcy bezwzględnie się mścili.
Imponuje, że reżyserka patrzy na Jędrusik inaczej, niż zwykło się o niej w ostatnim czasie mówić. W dyskusji społecznej Jędrusik przedstawia się często jako ofiarę: systemu, czasów, sytuacji. A Klimkiewicz odmalowuje ją jako osobę, która do końca zachowała niezależność i żyła na własnych warunkach. Świetną robotę zrobiła Maria Dębska, która na potrzeby roli przeszła trening emisji głosu. Brzmi podobnie jak Jędrusik i jest w tym niezwykle naturalna.
„Hiacynt”
reż. Piotr Domalewski
Nagradzany scenariusz napisał Marcin Ciastoń, a reżyserii podjął się laureat wielu wyróżnień – Piotr Domalewski. Wspólnie opowiadają o niechlubnej akcji „Hiacynt” przeprowadzonej w latach 80. przy zgodzie generała Kiszczaka, wtedy szefa MSW. Powód? Kryminogenność gejów w Polsce Ludowej. Bohaterem jest młody milicjant Tomek (znów świetny Tomasz Ziętek), który wpada na trop seryjnego mordercy homoseksualistów. Jego informatorem zostaje Arek, a w toku śledztwa ich relacja zaczyna się zmieniać.
Domalewski opowiada nie tylko o systemowej homofobii, ale przede wszystkim o bohaterach niepewnych własnej tożsamości, którzy muszą się dostosować zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Film świetnie odnosi się do tego, co dzieje się we współczesnej Polsce – do nagonki na osoby LGBTQ+, do ukrywania się, do niewychylania. To gorzka refleksja na temat niemożności życia w zgodzie z samym sobą w opresyjnej rzeczywistości.
„Inni ludzie”
reż. Aleksandra Terpińska
Wyczekiwana adaptacja utworu Doroty Masłowskiej wyreżyserowana przez jedną z najbardziej obiecujących młodych reżyserek. Aleksandra Terpińska ma w dorobku świetny krótki metraż „Najpiękniejsze fajerwerki ever” (premiera odbyła się w Cannes), w którym sportretowała współczesną Polskę: pełną napięć, wykluczających się racji, podzieloną i niebezpieczną. Mówiła o tym z perspektywy młodych ludzi, którzy woleliby korzystać z czasu beztroski, ale nie mogą uciec od polityki i społecznej wojny.
Twórczyni wydaje się więc idealną osobą do przeniesienia na ekran utworu traktującego o młodych warszawiakach, którzy aspirują do wielkomiejskiego życia, ale płacą za to wysoką cenę: rozpadu więzi, konieczności nakładania masek czy rezygnowania z ludzkiej solidarności.
„Lokatorka”
reż. Michał Otłowski
Sprawa śmierci Jolanty Brzeskiej 10 lat temu wstrząsnęła Polską. Kobieta stała się symbolem sprzeciwu wobec dzikiej reprywatyzacji oraz towarzyszących jej machlojek i nadużyć prawa. Lokatorzy wyrzucani na bruk i bezwzględność napędzanych chciwością ludzi to tematy nowego filmu Michała Otłowskiego. Brakuje w Polsce kina z zacięciem społecznym, które przypomina, czym kończy się brak społecznej solidarności.
Oglądamy tu mieszkańców kamienicy na Mokotowie, którzy mierzą się z faktem znalezienia jej prawowitego właściciela. Mężczyzna stosuje radykalne metody, zmuszając ludzi do natychmiastowej wyprowadzki. Jednak Janina Markowska nie zamierza opuścić mieszkania, w którym jej rodzina mieszka od 70 lat. Gdy kobieta znika w tajemniczych okolicznościach, policja wszczyna dochodzenie. Śledztwo prowadzi młodą policjantkę w stronę układu, w który zaangażowani są politycy, służby i stołeczna socjeta adwokacka.
„Lokatorka” to hołd złożony osobom, które w wyniku cudzej pazerności straciły dach nad głową. Trudno oglądać ten film bez gniewu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.