– Dziś myślę, że nie spodziewaliśmy się od nikogo realnej pomocy. Nie braliśmy pod uwagę, że lekarz może jakoś naprawić swój błąd, bardziej prawdopodobny był scenariusz, w którym znów zażąda pieniędzy – mówi bohaterka naszego cyklu, która w rozmowie cofa się do czasów klasy maturalnej.
Byłam w klasie maturalnej. Mieszkałam z mamą i babcią w małym miasteczku w Lubuskiem. Po raz pierwszy w życiu miałam chłopaka i po raz pierwszy w życiu wchodziłam w związek.
Dziś myślę, że jak na nastoletnią parę, byliśmy odpowiedzialni – brałam pigułki antykoncepcyjne, ale w pewnym momencie coś poszło nie tak. Mój organizm źle zareagował na hormony. Gwałtownie odstawiłam tabletki, a później nie miałam krwawienia. Zrobiłam test i okazało się, że jestem w ciąży. To była tragedia.
Bez wyboru. „Mijał czas, a bezsilność, w której tkwiłam, zmieniła się we frustrację”.
Bartek – ministrant, chłopak z konserwatywnej rodziny, od razu zaproponował ślub i wspólne życie. Myślę, że był zdezorientowany i wydawało mu się, że tak powinien postąpić. Ja nawet nie zastanawiałam się, czy chcę z nim być. Wiedziałam jedno – nie jestem gotowa na dziecko, nie urodzę, choćbym miała umrzeć. I naprawdę miałam w głowie jakąś wizję samobójstwa.
Teraz wydaje mi się, że mogłabym poprosić o pomoc i wcielić w życie różne scenariusze, ale wtedy emocjonalnie nie byłam w stanie tego udźwignąć. Czułam upokorzenie. Ja jako nastoletnia matka? To byłby stygmat i życiowa porażka. Tak bardzo rozczarowałabym mamę i babcię. Przekreśliłabym wszystkie swoje plany – studia, wyprowadzkę do dużego miasta, wolne, dorosłe życie. Nawet nie umiem sobie wyobrazić mojego alternatywnego życia. Kim bym dziś była, czym bym się zajmowała?
W pierwszym odruchu po prostu się upiłam. W trupa. Kiedy wróciłam do domu, żeby dostać się do swojej sypialni, musiałam przejść przez pokój babci, w plecaku miałam test. Wydaje mi się, że ona przeszukała rzeczy i go zobaczyła. Ale nawet jeśli, nigdy o tym nie rozmawiałyśmy.
Ciąża to był mój największy wstyd i problem. Musiałam go rozwiązać sama.
Bałam się aborcji, bo po pierwsze – nie wiedziałam, kto i za ile mógłby ją zrobić. Po drugie – miałam przed oczami scenę z filmu „Gdyby ściany mogły mówić”. Demi Moore leży na podłodze po zabiegu i wykrwawia się na śmierć. Zaczęłam szukać sposobu, żeby poronić – skakałam z ławek, biegałam. Moje eksperymenty nic nie dawały, mijał czas, a bezsilność, w której tkwiłam, zmieniła się we frustrację. W pewnym momencie poczułam, że nie mam już nic do stracenia i poszłam do pierwszego dostępnego ginekologa. W recepcji powiedziałam wprost: „Chcę zrobić aborcję”, ale kobieta, na którą trafiłam, zareagowała przytomnie. Zamknęła drzwi i patrząc mi w oczy, zaczęła tłumaczyć, że w tym miasteczku żaden lekarz nie wykona zabiegu. Muszę szukać w większym mieście, w Zielonej Górze albo Poznaniu.
Z Bartkiem, który był równie przerażony jak ja, zaczęliśmy przeglądać ogłoszenia prasowe. Jak się okazało, to nie było trudne. „Przywracanie miesiączki” oznaczało aborcję, a oferty różniły się ceną i metodą. Na przykład łyżeczkowanie wymagało spędzenia nocy po zabiegu w klinice, więc odpadało od razu. Jak miałabym wytłumaczyć mamie i babci nagły wyjazd?
Metoda farmakologiczna, wydawała się jedynym rozwiązaniem. Zebraliśmy odliczoną kwotę i umówiliśmy się na zabieg.
Aborcja. „Zrobiłabym wszystko, żeby ten koszmar mieć już za sobą”.
Weszliśmy do gabinetu razem, ale lekarz szybko wyprosił Bartka i przed dobre pół godziny zadawał mi pytania. Chciał wiedzieć, kim jestem, czy mam pewność, co do decyzji, jakie są moje plany na przyszłość. Myślę, że to był rodzaj testu – musiał przecież sprawdzić, czy udźwignę tę sytuację psychicznie albo czy nie pobiegnę na policję i go nie pogrążę.
A później wyjaśnił mi, na czym dokładnie polega zabieg i zarządził kolejną wizytę następnego dnia, oczywiście płatną. To było realne wyzwanie. Skąd mieliśmy wziąć dodatkowe 400 zł, pod jakim pretekstem możemy znów wyjść z domu i jechać pociągiem do Poznania? Ale mimo gonitwy myśli, nie dałam po sobie nic poznać. Zgodnie z poleceniem rozebrałam się i czekałam na zastrzyk.
Pamietam perwersyjną atmosferę, która panowała w tym miejscu. Lekarz kazał mi się rozebrać do badania, a potem przejść półnago przez długi korytarz. Na ścianach wisiały kopie erotycznych XIX-wiecznych obrazów. Rzeźbienia półnagich kariatyd pojawiały się też na antycznych meblach w gabinecie, tuż obok dyplomów, których nawet nie czytałam. Czułam się osaczona, ale nie miałam już siły z tym walczyć. Zrobiłabym wszystko, żeby ten koszmar mieć już za sobą.
Technicznie sprawa wcale nie miała być prosta. Czekały mnie dwa zastrzyki. Pierwszy, w gabinecie, był przygotowaniem organizmu do właściwego zabiegu. Miał wywoływać lekkie mdłości i dreszcze. Drugi miałam zrobić wieczorem sama w domu. Ten zastrzyk przerywał ciążę, a dla ciała oznaczał prawdziwy wstrząs – miałam się przygotować na przeszywający ból, zawroty głowy, wymioty. Jak mówił lekarz, to będzie uczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam, może mi się wydawać, że umieram. Jednocześnie ostrzegał, żeby pod żadnym pozorem nie wzywać pogotowia. Po wszystkim, następnego dnia, miałam się zjawić na „czyszczeniu” i kontroli.
Usiadłam więc na fotelu ginekologicznym, przyjęłam zastrzyk dopochwowy, ubrałam się i wyszłam. Po paru chwilach, idąc po ulicy, poczułam taki skurcz, że przewróciłam się i zaczęłam płakać. Szybko zorientowaliśmy się, że zostały pomylone zastrzyki. Dlaczego nie przyszło nam do głowy, żeby wrócić do lekarza, który popełnił błąd? Czy nie bałam się o swoje zdrowie?
Dziś myślę, że nie spodziewaliśmy się od nikogo realnej pomocy. Nie braliśmy pod uwagę, że lekarz może jakoś naprawić swój błąd, bardziej prawdopodobny był scenariusz, w którym znów zażąda pieniędzy.
Kiedy zobaczyłam krew na majtkach, poczułam niesamowitą ulgę i chciałam już tylko przetrwać kilka kolejnych godzin.
Nie pamiętam dokładnie, jak dotarłam do domu. Bartek musiał mnie tam zostawić i wrócić do siebie. Noc spędziłam sama, zamknięta w pokoju. Nie mogłam głośno się rozpłakać ani jęknąć z bólu. Za ścianą spała babcia, w kolejnym pokoju mama, z którą byłam w wiecznym konflikcie.
Bez zakończenia. „Trudno było mi było odzyskać dawną swobodę i kontakt z ciałem”.
Po aborcji towarzyszyło mi dziwne uczucie – zrobiłam ze swoim życiem to, co chciałam, ale oszukałam los. Za wszystko przyjdzie kara. To brzmi absurdalnie, ale miałam lęk, że z powodu aborcji nie zdam matury. Towarzyszył mi też niepokój, że zaraz wydarzy się coś gwałtownego i strasznego, jak wypadek samochodowy albo pożar domu w nocy, kiedy wszyscy w nim śpią. Z perspektywy czasu myślę, że miałam też stany depresyjne – przez długie tygodnie byłam pogrążona w smutku, nie miałam na nic sił, straciłam wiarę w siebie i poczucie sensu.
Nie nazwałabym tego stanu żałobą, bo kilkutygodniowego płodu nigdy nie traktowałam jako dziecko. To był embrion, komórki, które mogły się zmienić w człowieka, ale ja tego nie chciałam.
Trudno było mi było odzyskać dawną swobodę i kontakt z ciałem. Wróciły dawne zaburzenia odżywiania. Opychałam się jedzeniem, do granic wytrzymałości, a później je zwracałam. Czułam palący wstyd, nie lubiłam swoich ud, ramion i brzucha, chciałam zniknąć.
Seks stał się problemem. Z Bartkiem funkcjonowaliśmy jak przyjaciele. Sytuacja dla nas obojga była przytłaczająca i nie wiedzieliśmy, jak możemy się sobą zaopiekować. Pamiętam, że kiedyś siedzieliśmy na ławce i on po prostu wybuchnął płaczem. Pocieszałam go, głaszcząc po włosach, a sama zaciskałam zęby, udając, że jak będę silna, wszystko wróci do normy.
Czasami mówiliśmy sobie, że będziemy mieć jeszcze dziecko. Wymyśliliśmy nawet imię, gdyby urodziła się dziewczynka, byłaby Marysią. Ale ten związek nie przetrwał próby czasu, rozstaliśmy się po trzech latach. Nie utrzymujemy ze sobą żadnego kontaktu.
Na studiach w dużym mieście mówiłam o swojej aborcji koleżankom. Po minach widziałam, jak wielkie wrażenie robi na nich ta historia. A ja wchodziłam w szczegóły, lekkim tonem, jakbym opowiadała anegdotę. Później na terapii dowiedziałam się, że to był mechanizm obronny, opowiadałam o sobie, jak o kimś znajomym. Odcinałam emocje, żeby nie zapuszczać się w mroczne uliczki – żalu, samotności, jakiejś bliżej nie określonej straty. Dziś po latach pracy powoli do nich docieram.
O aborcji mówi się dużo, ale abstrakcyjnie – to temat społeczny, ewentualnie doświadczenie dalekiej koleżanki. Tymczasem statystyki CBOS wykazują, że ciążę przynajmniej raz w życiu przerwało nawet 5,8 mln Polek. Choć nie jesteśmy tego świadomi, są wśród nich nasze przyjaciółki, mamy, babcie, sąsiadki, nauczycielki, koleżanki z pracy. Tę decyzję podjęły na jakimś etapie swojego życia, bo wierzyły, że będzie dla nich najlepsza. Niektóre nie chciały mieć dzieci, inne nie mogły liczyć na wsparcie partnera i rodziny, jeszcze inne bały się o sytuację materialną albo zdrowotną, na przykład nie były w stanie urodzić dziecka, które wymagałoby dożywotniej opieki. Każda z tych sytuacji była bardzo indywidualna. A w Polsce, w związku z jednym z najbardziej restrykcyjnych praw antyaborcyjnych na świecie, również ryzykowna – bo często spycha kobietę do podziemia.W ten sposób skazuje na samotność i zamyka usta. W nowym cyklu „Aborcja” będziemy wysłuchiwać prawdziwych historii kobiet, które rozważały lub zdecydowały się na aborcję. Chcemy przywrócić im głos.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.