Król melancholii – Adrien Brody gra główną rolę w „Chapelwaite” – nowym kostiumowym serialu na podstawie Stephena Kinga. Thriller i horror mieszają się w tej historii z dramatem i zjawiskami paranormalnymi. Nam aktor opowiada o tym, do jak wielkich poświęceń jest zdolny dla ról. I dlaczego opowieść o wieku XIX tak dużo ma wspólnego ze współczesnością.
Kamizelki, fulary, cylindry, nawiedzone domy i traumy z przeszłości – dla Adriena Brody’ego, z jego melancholijną, tajemniczą urodą, jakby nie z tej epoki, to wszystko tworzy klimat idealny. Najmłodszy w historii zdobywca Oscara za główną rolę męską (w „Pianiście”) doskonale odnajduje się w serialu na motywach opowiadania „Dola Jeruzalem” Stephena Kinga. Elementy tej historii znalazły się w jednej z najpopularniejszych powieści mistrza grozy – „Miasteczku Salem".
Charles Boone przyjeżdża do rodzinnego Preacher’s Corner po latach nieobecności. Odziedziczony po kuzynie dom, tytułowy Chapelwaite, kojarzy mu się jak najgorzej. Bo w jego głowie rodzina to przemoc sadystycznego ojca i utrata ukochanej żony. Okoliczni mieszkańcy nie są mu przychylni, rodzina Boone’ów ma bowiem złą, wręcz demoniczną reputację. Jednak Charles zrobi wszystko, by zbudować bezpieczną przyszłość dla trójki swoich dzieci. Pomoże mu w tym guwernantka i wykształcona pisarka Rebeka Morgan (Emily Hampshire).
W scenariuszu serialu podkreślone są wątki, które doskonale odbijają się we współczesnych realiach. Fasadę małego miasteczka stanowią chlubne zdaniem mieszkańców wartości, głęboko zakorzenione w religii. W istocie Preacher’s Corner jest miejscem gardzącym prawami kobiet, rasistowskim, pełnym hipokryzji. „Chapelwaite” jest opowieścią dla wielbicieli mrocznych thrillerów, ale nie tylko.
Podobno propozycja tej roli przyszła do pana, gdy wspinał się pan w Himalajach. Ten niespodziewany kontekst wpłynął na decyzję o udziale w „Chapelwaite”?
Zawsze chciałem wybrać się do Nepalu na dłużej. Wcześniej tylko chodziłem na wycieczki, pokonywałem małe pagórki, nigdy nie byłem na prawdziwej wspinaczce. Tym razem wyprawa nie była krótka, wszedłem wyżej. Wspaniałe wyzwanie, piękne widoki, a przede wszystkim wzbogacająca podróż. Kto wie, być może duchowa podróż Charlesa Boone’a wydała mi się tak fascynująca właśnie dlatego, że myślałem o niej, siedząc na zboczu góry, w bardzo kontemplacyjnym nastroju?
Jest pan także producentem serialu, a nieczęsto decyduje się pan na taką rolę. Dlaczego w tym przypadku wydawało się to dobrą decyzją?
Mam bogate doświadczenie w tej branży, wydaje mi się, że sporo już na jej temat wiem. Sądzę, że z tej perspektywy jestem dużym atutem dla ekipy. Produkowanie to całkiem inny zestaw odpowiedzialności niż te, które mam zazwyczaj jako aktor. Moje słowo jako producenta ma całkiem inne znaczenie i wagę. Dlatego szansa, by także nawigować statkiem, na którym płynę, wydała mi się ciekawa.
Charles Boone, którego pan gra, jest ciekawą mieszanką siły i delikatności.
Zawsze dobrze odnajdywałem się w rolach ludzi, którzy pomimo potknięć i porażek, mimo własnego bólu, starają się być bohaterscy. Wydaje mi się to głęboko ludzkie. Bo przecież w życiu potrzebujemy bohaterów, ale chcemy też móc przyznać, że nie są ideałami. Charles Boone to naprawdę wyjątkowy człowiek – mężczyzna skrzywdzony, niekompletny, który wiele w życiu doświadczył. Można sobie ledwie spróbować wyobrazić, jak trudno jest żyć z pamięcią koszmarnego dzieciństwa, naznaczonego przemocą odmienianą przez wszystkie przypadki, poza tym stracić ukochaną żonę i zostać samotnym rodzicem, który próbuje wychować gromadkę dzieci w bardzo niesprzyjających warunkach, wśród niezrozumienia i wrogości. I w tym wszystkim przecież trauma, jaką Charles nosi w sobie, nie znika. Przeciwnie – jego przekonanie, że jest w stanie być prawym człowiekiem, słabnie. Narasta za to lęk, że nie będzie w stanie ochronić własnych dzieci. Dla aktora taka złożoność, wielowarstwowość postaci, to zawsze bardzo ciekawe wyzwanie. Mam nadzieję, że moja gra będzie ciekawa także dla widzów.
Po powrocie do Chapelwaite bohatera zaczynają nachodzić nasilające się makabryczne wizje. W jednej ze scen jest przekonany, że z jego nosa wychodzą robaki. W tej scenie zrezygnował pan z efektów specjalnych. Skąd potrzeba tak radykalnych aktorskich działań?
Wie pani, lata temu wystąpiłem w innym filmie, w którym na potrzeby ujęcia... zjadłem robaka. Zapewniam, że to było gorsze niż włożenie go sobie do nosa. Ale zrobiłem to, bo uważałem, że ta scena jest potrzebna dla dobra filmu. Reżyser uważał tak samo.
Jestem głęboko przekonany, że wszystkie robaki zasługują na szansę na rynku pracy. Nieuczciwym wydaje mi się, by robotę zabierał im jakiś technik, który narysuje komputerowego robaka rysikiem! A i tak żal mi tych stworzeń, które na planie serialu znalazły się niespodziewanie w dziurkach mojego nosa. Te, które trafiły do wanny, w jakiej się w innej scenie kąpię, miały chyba nieco lepiej.
A tak na serio – po co chce pan doświadczać takich przeżyć na własnej skórze, skoro nie jest to konieczne?
Kto zna moją filmografię, wie, że dla roli jestem gotów na poświęcenia. Kręci mnie podbijanie stawki, zarówno dla mnie, jak i dla bohatera. Poza wszystkim jestem przekonany, że po prostu lepiej ogląda się coś, o czym wiemy, że nie zostało w całości sfabrykowane. W doświadczeniu widza powinno być coś prawdziwego, szczególnie, kiedy ma być to doświadczenie w jakiś sposób niewygodne – dobrze, by w tym, co ma spowodować dyskomfort, było coś prawdziwie niewygodnego. Żeby zamiast reakcji typu: „Wow, jak oni to zrobili w komputerze?”, widz poczuł realny dyskomfort.
W kinie chodzi przecież o to, żeby publiczność mogła zawiesić na kołku swoją niewiarę i dać się wciągnąć filmowi. Im więcej materiału, dzięki któremu można wejść w prawdziwą interakcję z widzami, tym lepiej. Wydaje mi się, że to jest dla mnie główny powód tak intensywnego wchodzenia w świat ról.
A nie zdarza się, że te trudne, traumatyczne rzeczy z planu zaczynają się przesączać do życia w niepożądany sposób?
W walce z niektórymi traumatycznymi wspomnieniami z planu pewnie pomogłaby terapia. Ale w tę podróż jeszcze nie wyruszyłem.
Serial powstawał w trakcie pandemii, byliście właściwie odizolowani od świata. To pomogło czy przeciwnie?
Wielkie gratulacje i podziękowania należą się całej ekipie, a także włodarzom z kanadyjskiej prowincji Nowa Szkocja, którzy zadbali o bardzo precyzyjne, rygorystyczne zasady, jakie były bezkompromisowo przestrzegane. Bezpieczeństwo było naszym absolutnym priorytetem. Jednocześnie taki tryb pracy wymusił na mnie bycie z dala od rodziny przez prawie pół roku. Moi bliscy nie mogli mnie odwiedzać, bo wówczas do Kanady nie mógł wjeżdżać nikt poza osobami w podróży biznesowej. To było bardzo trudne.
Nie lubię być tak długo z dala od ludzi, których kocham. Szczególnie, gdy cała nasza strefa komfortu chwilę wcześniej została nam zabrana, niczym wyrwany spod stóp dywan. To był dla nas wszystkich bardzo trudny czas. Jednocześnie doskonale zdaję sobie sprawę, że wystarczy włączyć wiadomości, żeby zobaczyć coś o wiele gorszego.
Swoją drogą, wydaje mi się, że takie graniczne sytuacje zdarzają mi się często. Być może je przyciągam, znajduję w nich jakiś rodzaj perwersyjnej przyjemności?
Dzięki temu, jak tekst Stephena Kinga został zinterpretowany przez scenarzystów, „Chapelwaite” w interesujący sposób odnosi się do otaczającego nas świata i jego problemów – społecznych nierówności, dyskryminacji etnicznej czy ze względu na płeć. To była dla pana wartość dodana?
Wydaje mi się, że Charles i jego dzieci patrzą na świat całkiem inaczej niż pozostali mieszkańcy Preacher’s Corner. Ma to bez wątpienia związek z licznymi podróżami, jakie odbyli, ale też z pewną wolnością, jaka przez długi czas towarzyszyła im na statku. Z dala od lądu nie musieli się do żadnych społecznych oczekiwań dopasowywać, mogli być sobą. Z tego powodu Charles od razu zwraca uwagę w miasteczku na Rebeccę, która – tak jak w pewnym sensie on – jest bardzo wyzwolona, inteligentna, wydaje się wolnym duchem.
Za co miasteczko jej nienawidzi, bo – jak wiadomo – miejsce kobiety nie jest w bibliotece, lecz w kuchni.
Najbardziej podobało mi się, jak w narrację została wpleciona nietypowość tej sytuacji. Zdobycie wykształcenia było dla kobiet w tamtych czasach, w połowie XIX w., niezwykle trudne i przez to rzadkie. Córka mojego bohatera jest zdziwiona, że kobieta w ogóle może pójść na uniwersytet, nie mówiąc już o zdobyciu dyplomu.
Serial celebruje zwycięstwo Rebekki nad krzywdzącymi schematami. I obserwujemy, jak duża była opresja, którą kobieta musiała pokonać.
Charles też pada ofiarą dyskryminacji, choćby dlatego, że jest wrażliwy, choć wcale nie ponadprzeciętnie, po prostu w ogóle ma uczucia i emocje. Kieruje się empatią, ma silną sprawnie działającą intuicję, a że jest przy tym również mężczyzną, to zestawienie cech działa na jego sąsiadów jak płachta na byka.
A wątków, które odnoszą się do współczesności, jest więcej – „Chapelwaite” podejmuje temat nierówności etnicznej, ogólnej niechęci do wszystkiego, co wyłamuje się ze schematów. Serial mówi o lęku przed nowym, o zasłanianiu się wiarą, która okazuje się pusta. Przeradza się to w opowieść o tym, jak daleko zaszliśmy jako społeczeństwo, ale też o tym, ile po drodze popełniliśmy błędów, ile wyrządziliśmy krzywd.
* Serial „Chapelwaite” emitowany jest w poniedziałki o 21.45 w CANAL+ PREMIUM. Dostępny jest także na CANAL+ online: canalplus.com
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.