
Osiecką i Młynarskim mówiło się w polskich domach i mówi nadal, choć mijają lata. Wiem, że śpiewają ich kolejne pokolenia. Ona – specjalistka od spraw sercowych, sama stale „na zakręcie”, on niczym sejsmograf wyczuwał najlżejsze systemowe drgania. Trudno wyobrazić sobie bez nich życie.
Oboje odeszli w marcu. Ona siódmego (w 1997 roku), on piętnastego (w 2017). Ona miała 61 lat, on 75. Wybitni artyści, poeci, tekściarze, bez których trudno sobie wyobrazić polską rzeczywistość lat 60. i 70. Agnieszka Osiecka i Wojciech Młynarski – bardowie kraju nad Wisłą, wyjątkowi, jedyni, niemający odpowiedników nigdzie indziej, niestrudzeni kronikarze polskich dróg, polskiej miłości, „sodomki gomorki”, GS-ów, dworców, barów, Mazur, maratonów Sopot–Puck, turnusów na wczasach FWP. I PRL-owskiej nadziei, która nie ma terminu przydatności do spożycia.
Ona bardziej liryczna, on ironiczny, ona oddawała swoje słowa innym (Maryli Rodowicz, Sławie Przybylskiej, Magdzie Umer, Sewerynowi Krajewskiemu), on często śpiewał sam (wybornie!). Oboje zanurzeni w jedyny świat „ojczyzny polszczyzny”, którą z należnym akompaniamentem przekazywali na usługi karmionym sztucznym miodem rodakom („ersatz, cholera, nie życie/ Miał być raj, miał być cud i ćwiartka na popicie”).
Nie wyobrażam sobie życia bez nich dwojga. Bez ich wdzięku, talentu, poczucia humoru i wyczucia pointy. Słowami ich piosenek mogłabym naszkicować moją młodość, wyśpiewać wszystkie odcienie tęsknoty i zobaczyć mój kraj w odpowiednio krzywym zwierciadle. Krajobraz kolejnych grudni, majów, Koluszek i pachnącej bzem Saskiej Kępy zyskał w ich muzycznych arcydzielnych pocztówkach wymiar, jakiego brakowało mu niekiedy w historii.
Był początek lat 60. Osiecka zauważyła Młynarskiego w Hybrydach, gdzie robił kabaret „Radosna gęba stabilizacji”, słuchał jazzu i grał w brydża. Związana ze Studenckim Teatrem Satyryków była już wtedy autorką „Piosenki o okularnikach”, a wkrótce przeboju „Na całych jeziorach ty”. Niebawem oboje zaczęli świecić jasno na firmamencie estrady. Ich kariery podążały równolegle, nie wchodziły sobie w drogę, a dla nas, użytkowników życia, stanowiły nie lada gratkę. Opiekowali się naszą emocjonalną huśtawką – od „szukam kogoś na stałe” przez „uciekaj moje serce”, „ja nie chcę spać” do „mówiłam żartem” i „kiedy mnie już nie będzie” (Osiecka). Dbali o lekcje humoru i obywatelskie wychowanie (Młynarski) w „kraju krzyży i pomników”, gdzie słowo stale traci twarz.
Agnieszka Osiecka kołysała nas w niezaspokojonych tęsknotach, odmieniała przez przypadki „nieutulony w piersi żal” i „nienasycony w sercu głód”. Wierzyła w prawdę uczuć, mimo że niosły ból. „Widzisz, mała, jak to jest…” Sławiła życie, ów „bal nad bale”, na który „drugi raz nie zaproszą nas wcale”. Wiedziała, że „taki co kochać nie umie/
Przegra choć wszystko rozumie…”. Specjalistka od spraw sercowych i lodów malinowych sama była stale „na zakręcie”. Wiedziała, o czym pisze.
Młynarski natomiast niczym sejsmograf wyczuwał najlżejsze systemowe drgania owego państewka, gdzie wszyscy chodzą po linie. Rymował ku przestrodze od Łomży po Nakło, od Grand Hotelu do Krupówek. Do słownika wyrazów niesłusznie utraconych dodawał niewielkie słowo „przyzwoitość”. Wzywał, by „robić swoje”, uczył „gry w zielone” i sprawiał, że zawsze znajdowaliśmy siły, by „lepić” połamane skrzydła”. Nawoływał do sprzątania świata i, co ważniejsze, do porządku w głowach. Wiedział, że „szara cierpliwość to jest towar, na który jest największy popyt…”. Niezmiennie liczył na „niezłomność zasad”.
Ich językowa biegłość i słowotwórcza energia zachwycały. Nie na darmo uczyli się u najlepszych: Mariana Hemara, Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, ale też u Jeremiego Przybory, z którym Osiecką łączyły melancholia i listy „na wyczerpanym papierze”. W twórczej codzienności niestrudzeni. Zatruwani przez uzależnienia, nie ustawali w drodze i walce o siebie.
Nieutulony w piersi żal
Bo za jedną siną dalą druga dal
Nie spoczniemy nim dojdziemy
Nim zajdziemy w siódmy las
Więc po drodze więc po drodze
Zaśpiewajmy chociaż raz
Nienasycony w sercu głód
Bo za jednym mocnym chłodem drugi chłód…
Agnieszka Osiecka, autorka tych słów, umarła pierwsza. Wojciech Młynarski pożegnał ją czułym wierszem, w którym się dziwił, skąd w tej kochanej przez tłumy dziewczynie z końskim ogonem, piewczyni miłosnych refrenów tyle nieutulonego żalu i smutku.
Oboje noszą płaszcze wieszczów piosenki. Ich postaci utrwalono w posągach. W kilku miastach, na kilku ulicach. Na opolskim Wzgórzu Uniwersyteckim siedzą obok, każde na swoim krześle. Ona zamyślona („Czemu ciepła nie ma w nas?”), on zaangażowany („Czemu ta wolność taka trudna?”), gestykulujący, w sporze o przetrwanie kolejnej paranoi. Wierzę, że nie opuszcza ich „dobra pogoda na szczęście”.
Osiecką i Młynarskim mówiło się w polskich domach i mówi nadal, choć mijają lata. Nie jestem pewna, czy mają następców. Wiem, że śpiewają ich kolejne pokolenia kochanków z ulicy Kamiennej i tych, którzy nie chcą „nieba na kredyt”. Przymierzają słowa czułe i celne, odprawiając niezmienne rytuały wzlotów i upadków, marzeń i rozstań, ziemskich starań i niełaski. Pożegnań.
Oboje uparcie pielęgnowali nadzieję. Może to przyciąga do nich najbardziej?
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany
Jeszcze wiosenne deszcze obudzą ruń zieloną
Jeszcze zimowe śmiecie na ogniskach wiosny spłoną
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze wzrok nam się pali
Jeszcze się nam pokłonią ci, co palcem wygrażali
My możemy być w kłopocie, ale na rozpaczy dnie
Jeszcze nie, długo nie
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.