Znaleziono 0 artykułów
29.10.2024

Agata Tuszyńska: Pamiętanie bywa czasem trudniejsze niż zapomnienie

29.10.2024
Fot. Tomasz Jastrzebowski/REPORTER

Koniec października ciąży ku pamiętaniu. Bo rdzewieją drzewa, bo przez zamglone okna mniej ostro rysuje się codzienność, bo wkrótce Dzień Zaduszny. Nieobecność i wspominanie. Utrata i jej pokonywanie. Mijanie i przemijanie. Oto tematy i refreny ludzkiej wędrówki. Droga, czyli zmiana, wydaje się jedynym pewnym akcentem naszego ziemskiego bytowania. I jeszcze zabliźnianie się miejsc po tych, którzy odeszli.

A odchodzą częściej, szybciej, wytrwalej. Jakby ustępowanie miejsca młodszym stało się obowiązującą wytyczną, wirusem zmutowanego lęku, który eliminuje ze zbyt bolesnej gry. Rośnie tempo życia i bezdech oddalania się. Wyludnia się znajomy krąg, potęguje pustka. Jednocześnie oszałamiają barwy jesiennych lasów, korowody złocistości owego babiego lata.

Myślę o tych, których na swojej drodze spotkałam, którzy zmienili mój świat: uczucia, wzory, przekonania, gusta, emocje. Dziadkowie, nauczyciele, poeci, podróżnicy, filozofowie, żeglarze, muzycy, aktorzy, rzemieślnicy – obu płci i różnych wyznań, kilku języków i geograficznych przestrzeni, wielu odcieni wyobraźni i wrażliwości. Myślę o tych wszystkich, do których już nie dochodzą listy. Nie przestaję im wysyłać pocztówek i zapisanych stron. Nie przestaję z nimi rozmawiać. Palę świece. Uparcie, niemal każdego dnia. Przywołuję ich i dziękuję im, że choć przez chwilę miałam ich dla siebie. A niekiedy, jak mi się zdawało, na własność.

Każdy ma swój sposób ich przywoływania. Inny rytuał obcowania. Dzielenia się wdzięcznością za to, co nam dali, czym obdarzyli, jakie pozostawili dziedzictwo. Znaczą nasze ślady całe pokolenia, spotkanych i niespotkanych, także czytanych, dotkniętych i dotkliwych. Kogo i jak chcemy pamiętać? Co zrobić z ich nieobecną obecnością?

W tym roku inaczej. Nie jestem w Łodzi, Warszawie, Otwocku. Nie w Toronto. Nie wśród grobów. W podróży. Pomiędzy. Może tak lepiej? Przecież na cmentarzach najbardziej ich nie ma. A ja, jak dotąd, znaczę mój czas rocznicami pożegnań.

Nie da się wyodrębnić CZASU z przestrzeni przeszłości. Zamknąć w muzeum, w dźwiękoszczelnej kapsule dnia, miesiąca, roku. Zdarzenia, choćby najważniejszego. Na pamiątkę, na pocieszenie, na wieczne trwanie. Wybitny pisarz bułgarski Georgi Gospodinow próbował stworzyć „schron przeciwczasowy” – bezpieczną planetę oswojonej przeszłości. Nawet w literackim nawiasie nie do końca mu się to udało. Na co dzień każdy na własny użytek boryka się z nieobecnością. Bardziej? Mniej? Każdy po swojemu.

Zmienił się nasz stosunek do śmierci. Paniczny lęk niepozwalający o niej mówić, zaprzeczanie jej i wyparcie zastępowane są powoli przez praktyczne, oswajane formy współobecności. Śmierć staje się coraz bardziej osobna i osobista, udomowiona, bo przecież jest „samoswoja”, dotyczy każdego z nas. 

Pamiętam moją prababkę w trumnie wystawionej na widok publiczny w łódzkim kościele. Pamiętam panikę małej dziewczynki, zapach i konieczność pocałowania zwłok. Trumna babci była już zamknięta. A kolejne pogrzeby bliskich coraz bardziej traciły na cielesności. Trumny ustępowały miejsca urnom. Dziwiłam się, jak mało z nas zostawało. Zdarzało mi się uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej przez internet, dwukrotnie, w nowojorskiej bóżnicy. Łzy obecnych widziałam, dzięki kamerom, jak na dłoni. Tworzyliśmy przed ekranem komputera międzynarodową społeczność żałobników. Czy umiałabym wytłumaczyć to mojej babce lub choćby Irenie Krzywickiej, wolnomyślicielce, która przeżyła cały wiek XX i lubiła futurystyczne przepowiednie?

Ostatnimi laty królują proste urny, marmurowe, gliniane, ale też ekologiczne. Niekiedy z nasionami w środku, drzewa lub krzewu. Poznajemy pochówki przyjazne dla środowiska. I przygotowane zawczasu przez zainteresowanych indywidualne ceremonie pożegnań. Instytut Dobrej Śmierci, którego jestem członkinią, wiele zrobił, by „dyskurs śmiertelny” odczarować. Wdrożyć w tkankę codzienności. Bo tam jest jego miejsce. „Ćwiczenia z utraty”, moja opowieść o chorobie i umieraniu męża, wydana po raz pierwszy w 2007 roku, dzisiaj przyjmowana jest inaczej. Ze zrozumieniem i wdzięcznością za zmierzenie się z tym, co nieuniknione. Coś w rodzaju podręcznika…?

25 października, w rocznicę śmierci mojej babki Deli Goldstein, która zmarła od rany po pocisku w 1944 roku w Otwocku, lądowałam w Sofii. Kilka dni później, w urodziny jej Szymona, mojego trudnego, dużego, depresyjnego dziadka, byłam już w Belgradzie. Myślałam o nich w dwóch wielkich synagogach na Bałkanach. Czułam ich obecność, choć nie potrafię się modlić. Ich rodziców zagazowano w Treblince i Chełmnie nad Nerem. Nie mają grobów.

Nie tylko oni. Także miliony pomordowanych Żydów. Także wielu innych, którzy tak wybrali. Są wśród nich pisarze, z którymi wiele mnie łączy. Kazimierz Brandys, autor „Samsona” i „Listów do pani Z.”, i Romain Gary / Émile Ajar, nieśmiertelny dzięki „Obietnicy poranka” i „Życiu przed sobą”. Prochy obu zostały rozsypane, wedle ich życzenia: pierwszego – w bezimiennym ogrodzie na paryskim cmentarzu Père-Lachaise, drugiego w jego ukochanym Morzu Śródziemnym w okolicach Roquebrune na południu Francji. Czy przez to zostało ich mniej? Książki stanowią jedyne ślady ich ziemskiej obecności. Nie licząc gasnącej ludzkiej pamięci, która powoli traci kształt. I która zginie wraz z pokoleniem świadków.

W Polsce nadal, na przełomie jesieni i zimy, solennie pielęgnujemy pamiętanie. Prywatne i narodowe. Skromne i pod sztandarami. Czy sposób, w jaki traktujemy swoich zmarłych, świadczy o tym, kim jesteśmy? Co robimy z naszą wspólną pamięcią i czy mamy odwagę skonfrontować się z przeszłością? Bo pamiętanie bywa czasem trudniejsze niż zapomnienie, szczególnie wtedy, gdy obciążone jest winą. Każdemu krajowi potrzebna jest terapia. Niektórym bardziej rozległa i kompleksowa. Nam i Francuzom, Bułgarom i Serbom, z którymi dzieliłam ostatnie dni, próbując ważyć na szali historii ciężary własnej i cudzej odpowiedzialności.

Nagła niedyspozycja uniemożliwia mi w tym roku fizyczną obecność na moim ulubionym spacerniaku pamięci. Odmawiam więc litanię pożegnań, licząc na to, że jeszcze chwilę pozostanę po tej stronie. „Spieszmy się kochać…”, choć nie ma już księdza poety Jana Twardowskiego ani innych, ważnych, najważniejszych.

Bez Zosi, bez Marii, bez Ireny. Bez Tomka, Zygmunta, Adama. Bez Henryka. Bez. To ciągle jeszcze nasz świat. Nie ma dowodów, że inny istnieje. Zbieram muszelki. Obok kasztanów i słów to moje jedyne dowody na istnienie. Przed kolejnym sztormem, który zmyje wszelkie ślady. 

Może zostaną po nas jakieś smugi w bursztynach zbieranych przez cierpliwych w XXII wieku?

Agata Tuszyńska
  1. Ludzie
  2. Opinie
  3. Agata Tuszyńska: Pamiętanie bywa czasem trudniejsze niż zapomnienie
Proszę czekać..
Zamknij