Dała nam Kubusia Puchatka. Dzięki niej mamy „małe co nieco”, „to, co tygrysy lubią najbardziej” i „wszystkich krewnych i znajomych królika”. To wystarczy, by na trwałe wpisać się na karty literatury translatorskiej. Irena Tuwim, młodsza siostra wielkiego brata, Juliana, także poetka, wymyśliła język jednej z najpopularniejszych dziecięcych opowieści. Stworzyła go, przekraczając granice kompetencji przeciętnej autorki przekładu. Może po raz pierwszy i jedyny wyszła wtedy z cienia. Z cienia autora „Kwiatów polskich” i innych mężczyzn towarzyszących jej w życiu, z cienia własnego dziedzictwa i losu kobiety, a także dotkliwej potrzeby bycia kochaną.
„– Kubusiu, jak się pisze MIŁOŚĆ?
– Prosiaczku, MIŁOŚĆ się nie pisze, MIŁOŚĆ się czuje…”
„To wcale nie jest przekład, to Twój język. Czytam i słyszę, jak mówisz!” – zauważyła w liście jej przyjaciółka Ewa Szwarc.
W 1937 r. Irena Tuwim odmówiła przekładu książki Alana Aleksandra Milne’a, twierdząc, że tekst jest nieprzetłumaczalny. Głównie z powodu szczególnego poczucia humoru „bez kropek nad i”. Z czasem uległa presji rodziny, ale czuła, że trzeba odejść od oryginału, dokonać swoistej adaptacji. Wybrała „wariację na temat”, upraszczając opowieść Misia o Bardzo Małym Rozumku, którego nazwała Kubusiem. I napisała własną jej wersję.
Nie tylko wymyśliła język głównego bohatera, lecz także zmieniła jego płeć. Milne uczynił swoją tytułową bohaterką Winnie, na cześć niedźwiedzicy Winnipeg, maskotki kanadyjskich żołnierzy podczas I wojny, potem mieszkanki londyńskiego zoo. Żadne późniejsze próby przywrócenia jej pierwotnej „tożsamości” nie powiodły się. A dyskusje dotyczące Fredzi Phi-Phi, mającej Puchatka zastąpić w imię wierności literze, wywoływały ostre sprzeciwy. Stanisław Lem groził, że tę nową tłumaczkę by „tępym nożem zamordował za wykastrowanie książki”. Nie on jeden wytrwale bronił ulubionej postaci swego dzieciństwa.
Irenę Tuwim nazwano w Polsce matką chrzestną Kubusia. W kręgu angielskich znajomych mówiono o niej „The Pooh Lady”, czyli „Pani Puchatek”. Opowieści Milne’a w jej mistrzowskiej trawestacji trwale ukorzeniły się w polszczyźnie.
Szczęśliwie dożyłam czasów, kiedy tłumacz doczekał się – jakże zasłużonej – rangi twórczej i zaczyna zajmować godne miejsce w literackim panteonie. To dorobek ostatnich lat, bo mimo że mieliśmy w Polsce takich gigantów przekładu, jak Tadeusz Boy-Żeleński czy Maciej Słomczyński, Mira Michałowska, Zofia Chądzyńska czy Stanisław Barańczak, zawód tłumacza nie był traktowany z należytym szacunkiem. Ani przed wojną, ani też po niej. Czytelnicy rzadko pamiętają nazwisko tego, kto dokonał sztuki przekładu dzieła obcego na ich język ojczysty. I nie jest to przypadłość polskich czytelników. Czytają nietutejszą prozę i poezję jak własną, nie zastanawiając się, że powołał ją do życia jeszcze ktoś inny niż autor. Że dobierał słowa, przymierzał, szukał odpowiedniej barwy i rytmu, melodii i ukrytych znaczeń.
Wielokrotnie dawałam wyraz podziwu dla wirtuozerii tłumaczy. Jeszcze zanim sama zaczęłam pisać książki. Zanim zrozumiałam, że to dla mnie szansa zaistnienia w innym języku, w innym kontekście, układzie i przestrzeni. Dla innych odbiorców, wobec różnych kulturowych przyzwyczajeń i kodów. Dziś wiem, że nie ma bardziej uważnych czytelników niż ci, który próbują wejść pod skórę tekstu i napisać go od nowa we własnym ojczystym brzmieniu. Chylę przed nimi czoła. Podziwiam erudycję i doświadczenie. Talent! Umiejętność przeniknięcia duszy autora i przemówienia jego głosem.
Przed wojną nazwisko Ireny Tuwim wymawiano jednym tchem z autorką „Pocałunków” Marią Pawlikowską-Jasnorzewską. Obu towarzyszył tajemniczy zapach kobiecości, na który składały się „drogie perfumy, aura podróży i cierpienie z miłości”. Młode dziewczyny zaczytywały się w ich wierszach.
Niewiele wiedziałam o jej życiu. Zadebiutowała pod skrzydłami brata poety. Wychowani w łódzkim domu, żydowskim, zasymilowanym, gdzie dzieciom czytano wiersze Mickiewicza, Słowackiego i Konopnicką zamiast bajek, czuli się spadkobiercami podwójnego dziedzictwa. Młodsza córka nadopiekuńczej matki, Adeli, zabitej w szpitalu psychiatrycznym podczas wojny, i Izydora Tuwima, księgowego, po którym syn odziedziczył skłonności do leksykonów i języków obcych, miała z racji urodzenia ustąpić miejsca pierworodnemu. Jemu należały się nie tylko poetyckie, lecz także życiowe laury. Jej – co najwyżej – dobre zamążpójście.
Zakochała się w erudycie, krytyku literackim, spadkobiercy łódzkiej fortuny włókienniczej Stefanie Marku Eigerze (Napierskim). Kochała gwałtownie, żarliwie. On dał jej dostatnie życie, podróże, wspaniałe mieszkania, Berlin, Hamburg, Morze Północne, rok w Paryżu, a jeszcze cenił „trującą słodycz jej wierszy”. A przecież czuła się niespełniona. Straciła głowę dla młodszego od niej o sześć lat prawnika, Juliana Stawińskiego. Broniła się przed tym uczuciem, uciekała. Próbowała samobójstwa, wróciła. Ostatecznie porzuciła męża. Drugi ślub odbył się w 1935 r. Nowy tom wierszy zatytułowała „Miłość szczęśliwa”.
I ciągle myślała o sobie źle – żydowska dziewczyna, przechrzta, tego wymagał Eiger, żona homoseksualisty, którym się okazał, córka chorej psychicznie matki, która nazywała ją najbrzydszym dzieckiem świata, bezdzietna, rozwódka i znowu żona, tym razem alkoholika. Nadal nieszczęśliwa.
Przed wojną przełożyła najważniejsze pozycje światowej literatury dziecięcej. „Baśnie” braci Grimm, disnejowskie bajki o Myszce Miki i Królewnie Śnieżce, Mary Poppins, którą spolszczyła na Agnieszkę, czy popularnego „Byczka Fernando” w wersji wierszowanej, choć napisany był prozą. Mimo „wykroczenia”, jak nazwała tę zmianę, tekst zrobił furorę na polskim rynku. Przedtem zaczytywano się nim w Ameryce, gdzie nakładem przewyższył bestsellerowe „Przeminęło z wiatrem”.
Poczynała sobie brawurowo z oryginalnymi utworami, co w większości przypadków wychodziło jej i im na dobre. Jedynie o Mary Poppins, nianię czarodziejkę, upomniała się sama autorka, prosząc o przywrócenie w tekście i na okładce jej pierwotnego imienia.
Irena Tuwim zaczęła tłumaczyć wcześnie. Z rosyjskiego i z angielskiego. „Złoty kluczyk” Aleksieja Tołstoja przełożyła na prośbę brata, który podpisał go własnym nazwiskiem. Próbowała też sił z „Anną Kareniną”. Potem zajmowała się przekładami w tandemie z pierwszym mężem, przetłumaczyli na przykład „Eryka XIV” Strindberga. I z drugim – od lat 50. Ich dziełem jest „Chata wuja Toma”, popularna historia o niewolnikach z południa USA, a także opowiadania Oscara Wilde’a czy proza Katherine Mansfield.
Po wojnie sama zaczęła pisać dla dzieci. Kolejne pokolenia wychowywały się na opowiastce „O pingwinie Kleofasku”, „Marku Wagarku” czy „Pampilio”. Pracowała dużo, zachłannie, z potrzeby serca i konieczności zarobku. Wydała piękne „Łódzkie pory roku”, opisując pierwsze doświadczenia dziecinne rodzeństwa Tuwimów.
Niektórzy uważali, że miała więcej talentu niż jej brat. „Gdybyś nie była kobietą zagmatwaną w swoich osobistych sprawach – byłabyś wielkim pisarzem”, konstatowała bliska przyjaciółka Ewa Szwarc. I jeszcze, żeby nie było wątpliwości: „Za często bawiłaś się w kobietę i to ci przeszkadzało w pisaniu”.
Ola Watowa życzyła jej „sił i energii do pokonywania smutków samotności – do istnienia”. Nie udawały się próby Ireny ukojenia wiecznego niepokoju. Za życia brata, w miłości, pierwszej i kolejnej, namiętnej, pochłaniającej, podczas okupacji i wygnania w Londynie i Waszyngtonie, i potem, kiedy została bez czarodzieja, który od dzieciństwa najszczodrzej ją obdarowywał. „Irusiu, szczęście moje i ubóstwienie, złoto moje, wielce jedyna! Najukochańsze stworzenie”… „Gdyby się choć cząstka moich życzeń spełniła, byłabyś najszczęśliwsza”.
Daremnie szukała kogoś, dla kogo byłaby najważniejsza. Całe 89-letnie życie. Najbezpieczniej było jej w cieniu. Umarła 7 grudnia 1987 r.
„– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? – spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. – Co wtedy?
– Nic wielkiego – zapewnił go Puchatek.
– Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika…”
Upewniam się, że wszyscy jesteśmy. I oni, i ja. I ona, i on. Obok…
Irena Tuwim urodziła się 22 sierpnia 1899 r., 124 lata temu.
***
Cytaty pochodzą z książki Anny Augustyniak „Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości”.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.