Agata Tuszyńska: Choć burza wkoło nas, czyli o Januszu Korczaku
Działo się to 5 lub 6 sierpnia 1942 roku. Po ulicach warszawskiego getta przez kilka godzin szły dzieci prowadzone przez Janusza Korczaka. Był „strasznie upalny dzień”. Szli z domu na Siennej 16, szli przez Sosnową i Śliską, szli przez Pańską i Twardą, przez plac Grzybowski, szli przez Twardą i Leszno, przez Karmelicką i Dzielną, przez Zamenhofa, na Stawki… Szli. Wielu ludzi ich widziało. Z chodników i z okien, z bliska i z daleka. Każdy zapamiętał tę scenę inaczej. Długo wybierałam wersję jasną, heroiczną prawie. Dziś wiem, że prawdziwa była inna. Szara i niema.
Dzieci radosne, odświętnie ubrane, ze śpiewem na ustach. W czystych białych fartuszkach, w najlepszych ubraniach. Z tobołkami w rękach. Z kanapkami i wodą. Podekscytowane wyjazdem na wieś, do lasu, na łąki. Przekonane, że jadą na wycieczkę. Śpiewały pod zielonymi sztandarami piosenkę: „Choć burza huczy wkoło nas, do góry wznieśmy skroń…”. Korczak szedł pierwszy, z dwójką najmłodszych na rękach. Mały skrzypek przygrywał na czele. Szli „jak na spacer niedzielny w ogrodzie”… Szli długo. Około dwustu ich było. I jeszcze wychowawcy, poza doktorem Stefania Wilczyńska, zamykająca orszak.
Marek Rudnicki, malarz, zobaczył inny obraz i latami nie mógł usunąć go z pamięci.
„Atmosferę przenikał jakiś ogromny bezwład, automatyzm, apatia. (...) Była straszliwa, zmęczona cisza. Korczak wlókł nogę za nogą, jakiś skurczony, mamlał coś od czasu do czasu do siebie. (…) Wydawało mi się, że słyszałem, że mamrocze słowo »dlaczego«. (...) Dzieci początkowo czwórkami, potem jak popadło, w pomieszanych szeregach, gęsiego. Któreś z dzieci trzymało Korczaka za połę, może za rękę, szły jak w transie”…
Doktor był zdania, że należy mówić dzieciom prawdę, zawsze. Przygotować na to, co je czeka. Czy wierzył, czy mógł wierzyć, że uda im się ocaleć? Nie dopuszczał myśli o okrucieństwie masowej zbrodni? Miał złudzenia? A może nie miał już sił?
Pierwszy raz usłyszałam o Domu Sierot Janusza Korczaka w szkole, ale niewiele wiedziałam o doktorze, o jego żydowskim pochodzeniu i zasługach w walce o prawa dziecka, choć czytałam już „Bankructwo małego Dżeka” i słyszałam o gazetce „Mały Przegląd”, jaką tworzyli wychowankowie. To mnie frapowało, dzieci wydające pismo, mające prawo do własnego zdania i do opowiedzenia swoich historii. Mogłam mieć dziesięć lat, tyle ile moja mama, kiedy znalazła się w getcie. Tyle, ile Maciuś Pierwszy, kiedy został królem i przekonał się, że bycie dorosłym to wielki ciężar.
Mieszkałam i uczyłam się niedaleko pierwszej siedziby Korczakowskiego sierocińca u zbiegu Karolkowej i Krochmalnej, na warszawskiej Woli, ale słowo „sierociniec” nie należało do mojej rzeczywistości, podobnie jak zasady jego funkcjonowania, które musiałam poznać później – „sprawiedliwość, braterstwo, równe prawa i obowiązki”. Ktoś nam o tym mówił, ale jak wszystko, co dotyczyło wojny lub czasów przed nią, nie dotykało nas bezpośrednio, nie było w kręgu naszych zainteresowań.
Dzieci z domu dziecka wyróżniały się w mojej klasie i pani wychowawczyni prosiła, by nie traktować ich inaczej. Dziewczynki były cichsze, jakby się czegoś wstydziły, chłopcy szybko tracili cierpliwość, bili się o byle co. Nie mieli ładnych ubrań ani tornistrów. Nie rozumiałam z tego zbyt wiele. Nie próbowałam. Pani tłumaczyła, że nie mają rodziców ani swojego pokoju, że jest im trudniej, nie są przytulane ani traktowane jak my. Dzisiaj chciałabym ich za to przeprosić, za obojętność i wykluczenie. Tak, częstowałam ich cukierkami na imieniny, ale woleliśmy się bawić w naszym gronie. Nie pochyliłam się wtedy nad ich samotnością, nie próbowałam się do nich zbliżyć.
A przecież wystarczyło posłuchać Korczaka. Nie umiał być obojętny. Czujny wobec krzywdy, biedy, niezrozumienia, zawsze chciał przyjść z pomocą, szczególnie najsłabszym. Tym, którzy nie potrafili się bronić. Tym, którzy wymagali opieki. I ochrony. Dzieciom. „Mam obowiązek troszczenia się o świat i o człowieka”. Wierzył w działanie i przekształcanie świata bardziej niż w medycynę. „Dziecku potrzebna jest jasność szczęścia i ciepło miłości… Niech dzieci się śmieją, niech będą wesołe”. Mimo czerni, która go przenikała, próbował stać po jasnej stronie losu.
„Dzieci i ryby głosu nie mają” – słyszał mój ojciec przy stole w 1939 roku. Miał kilka lat i całował w rękę swojego dziadka, kolejarza. Taka rodzinna tradycja i objaw szacunku. Nas także uczono respektu do starszych, posłuszeństwa i milczenia. Nikt nie konsultował ze mną ważnych decyzji. Byłam kochana, ale chciałam być dorosła, by wreszcie zaczęło się życie. Wiedziałam, że na wszystko trzeba zasłużyć. Nie pamiętam dzieciństwa jako czasu swobody i beztroski. Nie wiem, kto mnie zaprojektował w ten sposób.
Nie ma recepty, przepisu na wychowanie spełnionego człowieka. Korczak przywołuje twórcze „nie wiem” jako drogowskaz odkrywania nowych myśli. Także w relacjach z drugim człowiekiem, które dzieją się w konkretnym czasie. Poznać, pozwolić istnieć, pielęgnować. Bez przemocy własnych oczekiwań. Pozwolić dziecku być, kim jest, czyli poetą i filozofem. Patrzył na nie z czułością na kolejnych etapach rozwoju. I traktował po partnersku. Potrafił słuchać ich racji i przeprosić, jeśli uznał, że to potrzebne.
Światła myśl XXI wieku wydaje się rozumieć potrzeby dzieci, istot mających mniej doświadczenia niż dorośli, ale wymagających tych samych praw. Do wolności, samostanowienia, wyboru. Do bliskości, zaufania i życzliwości. Korczak zapoczątkował inny sposób myślenia o wychowaniu, które pozwala na twórczy rozwój talentów dziecka i dobra, które w nim jest. Jak w każdym. Trzeba tylko pozwolić mu zaistnieć.
„Nie wolno zostawić świata, jakim jest” – pisał Korczak do przyjaciela w 1937 roku. Niecałe pięć lat później zapędzono go z dziećmi na Umschlagplatz. Nie mógł postąpić inaczej. Nie czuł się bohaterem, choć sam mógł śmierci uniknąć. Opiekun powierzonych mu sierot dzielił z nimi dobrowolnie ostatnią drogę. Tak rozumiał odpowiedzialność. I miłość.
Myślę o nim często słowami Jerzego Ficowskiego, poety:
„(…) zobaczył Stary Doktor nagle
że dzieci się stały
stare jak on
coraz starsze
tak musiały dogonić siwiznę popiołu
więc kiedy go uderzył
askar czy esesman
zobaczyły że Doktor
stał się dzieckiem jak one
coraz mniejszym i mniejszym
aż się nie urodził
odtąd razem ze Starym Doktorem
pełno ich nigdzie
wiem”*
Spotykam ich często na Karolkowej, w okolicy mojej dawnej szkoły. Czas mnie nauczył, jak pamiętać.
Janusz Korczak zginął w sierpniu 1942 roku w Treblince.
* Fragment wiersza „5 VIII 1942” Jerzego Ficowskiego.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.