W Dzień Kobiet były goździki i nylonowe rajstopy dla pań – w fabrykach, zakładach pracy i gdzie indziej. Chłopcy, instruowani przez nauczycielki, 8 marca starali się powściągnąć swoje zachowanie, ich zaczepki wobec dziewczyn i żarty miały szarmancki odcień. Odbywały się uroczyste akademie ku czci. Socjalistyczne święto znajdowało w PRL-u swoje wygodne i jedynie słuszne miejsce. Nie wiedziałam, że marzec w 1968 roku był szczególny.
Nazajutrz po Dniu Kobiet wszystko wracało do normy. Mamy i żony pracowały na kilka etatów, utrzymywały przedsiębiorstwo Rodzina. Prały, sprzątały, cerowały, karmiły i polowały na towary delikatesowe. Kawa i mydło, które im świątecznie ofiarowano, szybko się zużywały. Musiały stanąć w kolejkach po następne.
Marzec ’68 nie zapisał się w mojej pamięci wyjątkowo. Co prawda mama była zdenerwowana i słuchała nocami radia, które skrzeczało złowrogo, a także znikała popołudniami u ciotki na Jazdowie, ale nikt nie powiedział mi, co się działo. Ani tej wiosny, ani poprzedniej, ani kolejnej. Słyszałam obce słowa „Izrael”, „syjoniści”, „piąta kolumna”, lecz nie umiałam ich z niczym połączyć. Nie wiedziałam o demonstracjach studentów, aresztowaniach na uniwersytecie, zdjęciu Mickiewiczowskich „Dziadów” Kazimierza Dejmka z desek Teatru Narodowego za ich rzekomo antyradziecką wymowę. Nikt przy mnie nie omawiał przemówienia pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki z 19 marca, w którym godził w Żydów, intelektualistów i „mącicieli porządku publicznego”. Nakazał wtedy opuszczenie ojczyzny tym, którzy nie czują się Polakami. Nie wiedziałam tego wszystkiego. Co więcej, nie sądziłam, że ma to ze mną jakikolwiek związek. Plugawa antysemicka kampania? Wytykanie palcami Żydów? Obarczanie ich winą o całe zło? Mój świat wyznaczały wtedy szkoła i podwórko, biało-czerwone i niebieskookie. W domu, jak wcześniej, praktykowano milczenie.
„Na fali wydarzeń związanych z konfliktem marcowym w latach 1968-1971 wyjechało z Polski ok. 13 tys. osób pochodzenia żydowskiego” – pisano w „Trybunie Ludu” 20 lat później. Liczba ta wydaje się zaniżona. Do końca sierpnia 1969 r. „organa paszportowe przyjęły podania dotyczące wyjazdu 11 185 osób”. A fala wyjazdów trwała do początku lat 70.
Wyjeżdżali z dużych miast i małych miasteczek, z Warszawy, Łodzi, Wrocławia, z Dzierżoniowa, Legnicy i Płocka. Opluci i wygnani. O „dokument podróży” starali się relegowani z uczelni profesorowie i studenci, zwalniani lekarze i inżynierowie, działacze partyjni i pracownicy aparatu bezpieczeństwa, wojskowi, drobni przedsiębiorcy i rzemieślnicy. Żeby go otrzymać, trzeba było przedłożyć w biurze paszportowym promesę wizy izraelskiej, niezależnie od tego, dokąd się rzeczywiście wyjeżdżało, potwierdzić zrzeczenie się mieszkania (nie istniała możliwość sprzedaży), zdać książeczkę wojskową, zwrócić stypendia naukowe, zapłacić za studia, zapewnić pokrycie kosztów podróży i sporządzić listę mienia na wyjazd, uwzględniającą każdy talerz, spinkę do mankietów, obraz, dywan.
Wiedziałam, że wyjeżdżają, nie wiedziałam dlaczego. Mówiono o tym szeptem. Pakowała się siostra mojego dziadka z rodziną. W naszej kuchni pojawiły się gliniane kubki na zsiadłe mleko, makutra i kilka łopatek do ciasta. Resztki ich gospodarstwa. Dziadek Szymon, budowniczy Warszawy, leżał odwrócony do ściany. Nie reagował na świat i partię, która go zdradziła. Nie zwracał uwagi na anonimowe telefony: „Mosiek do Izraela”, ani na sąsiadów, którzy przestali mu się kłaniać. Inni, pozbawieni pracy i perspektyw, wyrzucani ze stanowisk i szykanowani, podejmowali najtrudniejsze życiowe decyzje. Usłyszeli, że nie ma dla nich miejsca przy wspólnym stole, polskim gościnnym stole. Polskim domu, który budowali razem.
Opuszczali rodzinne miasta. Wyjeżdżali na zawsze z biletem w jedną stronę. Zaledwie dwadzieścia kilka lat po zagładzie 6 mln Żydów znowu czuli się zagrożeni. Opuszczali Polskę, która wypowiedziała im dom. Z dokumentem podróży, wedle którego nie byli już obywatelami swojego kraju. Zostawiali tu rodziny, przeszłość, szkolne przyjaźnie i nadzieję. Ruszali z Dworca Gdańskiego w nieznane. Bez prawa powrotu.
Dowiedziałam się o tym wszystkim dużo później. Wojna nie była moim doświadczeniem. Podobnie jak Marzec ’68. Ale obie te lekcje mnie dotyczą. I dotykają. Stały się najważniejszymi lustrami mojej tożsamości. W obu oglądam warianty własnego losu. Bo przecież gdybym była trochę starsza, ja, córka ocalałej z warszawskiego getta, stałabym zapewne na Dworcu Gdańskim, szykując się w drogę. W walizce kilka pamiątek i polskie książki, najważniejsze, bo one były odpowiedzialne za to, kim jestem. Za tym, kim oni byli. Mickiewicz i Norwid, Konwicki i Hłasko, Dygat, Brandys, Tuwim i Gombrowicz. Słowniki, encyklopedie i wiersze.
Zabierali, co mogli i co było dozwolone. Zegarki, garnitury, kożuchy. Bieliznę, naczynia, pościel. Skrzynie, kontenery, bagaże. Kwestionowano rzeczy wykonane przed 1945 r. i nowe, dokumenty rodzinne, pamiętniki, listy mogły być zagrożeniem dla ustroju. Pakowanie. Kolejny etap żydowskiej tułaczki.
Pożegnanie z Polską miało gorzki smak. Ostateczny. Radzieckie pociągi do Wiednia, Göteborga, Oslo. „Trzymaj się, stary”, „Do zobaczenia”, „Dbaj o siebie”. Maskotka, medalion z fotografią, jasiek. Ktoś mówi: „To jest jak pogrzeb”. Zatrzaśnięte drzwi. Oddalające się postaci na peronie.
Minęło ponad pół wieku, 55 lat. Studenci, dwudziestolatkowie z dworca stali się dojrzałymi ludźmi. W nowych krajach pokończyli studia, założyli rodziny, pracowali lub jeszcze pracują zawodowo. Zbudowali rodziny, wychowali dzieci, doczekali się wnuków. Są profesorami, lekarzami, nauczycielami, naukowcami… Nauczyli się nazywać świat w innych językach, smakować inne pejzaże i inną kuchnię. Tęsknili. Najpierw to było trudne do zniesienia, potem mniej. Polska, siłą rzeczy, zeszła na drugi plan. Oddalała się. Już nie zbierali się, by wspominać prywatki, płyty, pocałunki, Juratę i Zakopane, zupę grzybową i makowiec. Życie ma swoje prawa. Bladło poczucie realności tamtego – i poczucie krzywdy.
Wyrośli z przeszłości i z młodości. Trzeba było. Pokonali lęk przed nieznanym, pozbyli się złudzeń i sentymentów. Emigracja z języka niemal dla wszystkich była najtrudniejsza, ale i ona do zniesienia. Już umieją być dowcipni i radzą sobie w labiryntach potocznej rozmowy. Czasem myślą, że ów dramatyczny zwrot zmienił ich los na lepszy. Otworzył możliwości, których nie było nad Wisłą. Pozwolił osiągnąć stanowiska i zaszczyty, o jakich nie marzyli. Niekiedy usłyszą o sobie „obcy”. Pomyślą.
Marzec zmienił bieg linii ich życia. Po trudnych latach walki o siebie na obcym gruncie wydają się uspokojeni. Czują wdzięczność wobec krajów, które otworzyły przed nimi drzwi. Mają szwedzkie, francuskie, amerykańskie, izraelskie, australijskie paszporty. Na pytanie, kim są, odpowiadają różnie: Żyd, Szwed, Francuz, Izraelczyk. Łączy ich rodzinna przeszłość i cmentarze w Polsce, jakieś elementy tradycji, rzadziej religia. I jeszcze to, że do dziś nie potrafią się żegnać. Śnią opustoszałe dworce i perony, szukają zgubionych dokumentów. Mylą języki. I w żadnym nie używają słowa „nigdy” ani „na zawsze”.
Ubolewam nad tym, że wyleczyli się z Polski. Zawsze będę się upominać o ich miejsce w kraju, który traktowali jak swój. Bo to tutaj, w Polsce, jest ich prawdziwy adres.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukaże się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.