Dobrze być daleko, chociaż przez chwilę. Nie bez powodu przepisywano podróż jako lekarstwo na wszelkie choroby duszy. Złudzenie, że tamto mnie nie dotyczy. Ani zły kraj, ani źli ludzie.
Kiedyś spędzałam poza Polską długie miesiące. Miałam w kilku miejscach na świecie swoje łóżko i biurko, widok z okna i poranne kawy. Stosunkowo szybko przestawiałam się na tryb równoległy, oswajałam codzienność w innym języku. Nowa rzeczywistość zastępowała mi na jakiś czas polską, za którą zwykle nie stęskniłam. W Paryżu, Nowym Jorku, Toronto.
Zastanawiam się często, na ile byłam tam inną osobą, czy może tylko inną sobą? Szczególnie wtedy, kiedy próbowałam zatrzymać się na dłuższą chwilę. Kiedy dzielił mnie od Polski ocean albo długotrwała nieobecność. Byłam wtedy młoda, dużo młodsza niż teraz, uczyłam się zachłannie wszystkiego. Spragniona, stale nienasycona – ludzi, miejsc, książek. Z perspektywy lat podziwiam moją ówczesną brawurę, podróżną i życiową. Bycie z dala od Polski jeszcze ją potęgowało i nakręcało. Momentami czułam się wszechmocna, może najbardziej dlatego, że udawało mi się realizować marzenia. Wymagały pracy i poświęceń, ale jakże były ważne i uskrzydlające. W Tel Awiwie i Irkucku, w Miami i Menton, w Montrealu i Rzymie. Żyłam przygodą i kolejnymi wyzwaniami. Z pasją rozwiązywałam kolejne zagadki moich bohaterów. Los wydawał się stać przede mną otworem. Niemal każdy. Tak jest w pisaniu, szczególnie na początku.
Nie sprawdzałam codziennie, co się dzieje w warszawskim gnieździe. Rzadko dzwoniłam, do mamy, do znajomych. Pisałam listy, które szły tygodniami. Mogłam zniknąć. Oderwać się. Nie uczestniczyć. Czasy przedinternetowe sprzyjały grze w chowanego. Ułatwiały wejście w inną skórę. Nie oferowały bezustannej komunikacji.
Piszę to wszystko w Paryżu, gdzie nadal jestem u siebie, choć inaczej. Fotografuję Sekwanę i odbudowę spalonej katedry Notre Dame. Wizytę w Musée dOrsay objawiam na Facebooku w chwili, kiedy tam jestem. W tym samym czasie ekscytuję się finałowym meczem Igi Świątek i dyskutuję o inflacji. Telefon w ręku zapewnia mi, nawet wbrew moim chęciom, kontakt ze wszystkim i wszystkimi.
Mój paryski dom to teraz opustoszałe gniazdo przyjaciółki, której trójkę dzieci obserwowałam od kołyski. Jak to się stało, kiedy dorośli? A ja, tamta, oszczędzająca na bagietce i kawie, jestem teraz autorką jednego z bardziej prestiżowych wydawnictw francuskich? Przygotowujemy promocję francuskiej wersji „Żonglera”. Opowieść o autorze „Obietnicy poranka” ukaże się tu jesienią. Przypominam sobie nazwiska dziennikarzy sprzed lat, pisali o mnie i o moich książkach. Odnajduję znajome twarze, bo miejsca wrosły we mnie przez te lata. Nawarstwił się tu mój czas. Czy można żyć równolegle w kilku miastach? Tyle spotkań, adresów, ludzi. Redaktor Giedroyc, Kazimierz Brandys, Ola Watowa. Kundera, Miłosz, Wiera Gran. Wracam tu do siebie. I nie wracam. Jakbym odwiedzała siebie dawną i dziwiła się sobie obecnej.
Dobrze być daleko. Poza zasięgiem. Chociaż przez chwilę. Nie bez powodu przepisywano podróż jako lekarstwo na wszelkie choroby duszy. Złudzenie, że tamto mnie nie dotyczy. Ani zły kraj, ani źli ludzie. Wiem, że to czasowy kompres, ale pozwalam sobie na to oddalenie. Mniej boli polska gwałcona demokracja. I polska bezinteresowna zawiść.
Dystans łagodzi emocje, ale ich nie eliminuje. Wracają, gdy opowiadam przyjaciołom znad Sekwany o marszu 4 czerwca i Polsce, o którą musimy zawalczyć, bo w tej żyć nie sposób. Usiłuję odwoływać się do zasad rozumu i przyzwoitości, otwartości i tolerancji, którą w moim kraju zgubiono. Francuzi też są podzieleni, podobnie jak Amerykanie, słyszę. I wiem. Choć nie pociesza mnie ta ogólnoświatowa choroba butnej nacjonalistycznej pychy.
Paryż mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Oddycham nim z radością. Wiem, że go idealizuję. Ale to w imię moich młodzieńczych ideałów. Ufam, że sobie poradzi, kiedy przyjdzie czas próby. Chciałabym wierzyć, że Polska też. Jej wizja w Europie daleka jest od dawnej, hołubionej, solidarnościowej, a kolejne pokolenia Francuzów postrzegają naszą nadwiślańską ojczyznę raczej oczami Alfreda Jarry’ego, autora „Ubu Król, czyli Polacy”. Jeśli w ogóle patrzą w jej stronę. Obawiam się jedynie, że duch absurdu francuskiego surrealisty przybrał w rzeczywistości dość demoniczną „gębę”. Widać ją z oddali, widać też z mojego okna z widokiem na Pałac Kultury.
Zaraz wracam. Jeszcze nie czas na porzucenie warszawskiego adresu, nadziei i poczucia odpowiedzialności.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.